About La Lhoux

My photo
Warszawa, Poland
Trochę na poważnie, trochę żartem o życiu, podróżach, modzie, miejscach, do których warto zajrzeć, postaciach , które sprawiają, że świat jest bardziej kolorowy, o książkach , o marzeniach, o tęsknotach i o moich internetowych znajdach...

Indie moja miłość...

03.04.2014

Wybory po indyjsku 

Kto mnie zna wie, że od polityki trzymam się z daleka. Nie rozumiem i nie lubię. Przyszło mi jednak żyć w największej demokracji świata, która za 4 dni ruszy do urn, żeby wybrać nowego premiera i członków  Lok Sabha, czyli niższej izby parlamentu. Wyborami żyją całe Indie, chcąc nie chcąc zainteresowałam się więc i ja. Zaznaczam jednak , że bardziej nie chcąc, bo udział mojej wolnej woli w przedwyborczym cyrku, który tu ochrzczono „Tańcem Demokracji„, jest znikomy. Ot , dałam się po prostu ponieść politycznemu tsunami, siła którego wyrzuca na brzeg całe mnóstwo „skarbów„.
To, że kandydaci obrzucają się oszczerstwami typu Hitler, nie dziwi mnie, bo ten chwyt, niższych lub wyższych lotów, działa tak samo na całym świecie. Kto wie czy w Polsce nie jest pod tym względem śmieszniej ??? Wzajemne „podstawianie nóg „ jest również na porządku dziennym, ale już na przykład kiełbasa wyborcza to insza inszość, która w Indiach osiąga iście kosmiczny wymiar.
Indyjski elektorat to siła niezbadana. Drzemie w nim moc 815 milionów potencjalnych głosów. To gratka dla każdego kandydadata. Problem jednak w tym, że jedna trzecia tego elektoratu żyje na krawędzi, a często gęsto w głebokiej otchłani ubóstwa. Dla nich, ktokolwiek by nie wygrał, i tak się nic nie zmieni. Nadal tkwić będą w swoim śmierdzącym slumsie, a ci zepchnięci na margines jak wdowy czy osoby płci trzeciej, niepotrzebni nikomu, nadal na tym marginesie pozostaną.
Jak wiec zapewnić sobie ich głos ?
Jak to jak ? Przekupić.
W ruch idzie złoto, srebro, pralki, wiatraki, mikrofale, telewizory, heroina, alhokol, czysta woda w kartonach, ryż i wreszcie banknoty. W slumsach odbywają się wielkie imprezy, podczas których manna sypie się z nieba . Bo każdy głos, nawet ten niepisaty i nieczytaty,  jest na wagę złota.
I co z tego, że ruszyła niedawno przedwyborcza kampania antykorupcyjna, która ostrzega ,że Ci co „kupują`` głosy wyborców będą się nadal korumpować jak zasiądą na swoich stołkach. Co z tego, że wymowne plakaty apelują do obywateli, żeby nie dali się zwieść rupiom ? 



W szeroko pojętym systemie wartości indyjskich mas przekupstwo nie stanowi przeszkody w głosowaniu na Rikszika czy Raję. Przeszkodą nie jest także kryminalna przeszłość kandydatów. Byle byli z odpowiedniej kasty i suto sypnęli złotem.
Czy ktoś ich z tego rozlicza ?
Teoretycznie tak – Komisja Wyborcza, tylko co z tego kiedy ma 5-letnie zaległości, czyli jeszcze z  poprzednich wyborów ?
I tak się ta przedwyborcza karuzela  kręci.
A tymczasem temperatura rośnie. Rośnie też przestępczość, liczba wypadków drogowych i zachorowań na gruzlicę. Gwałciciele jak gwałcili tak gwałcą, złodzieje jak kradli tak kradną, a zdesperowani dłużnicy raczą się środkami owadobójczymi. W tym całym zamieszaniu lekarze ze szpitali publicznych w moim regionie zostali powołani do nadzoru administracyjnego przy wyborach. Będą sprawdzać tożsamośc głosujących. A szpitale ? W szpitalach będzie brakowało personelu. W jednym z hajderabadzkich ośrodków zdrowia z 260 zatrudnionych tam osób 230 ma stawić się w okręgowych komisjach wyborczych.
Najwyrazniej gorąco uderzyło urzędasom do głów.

A czego chcą wyborcy ?

- pracy
- nieograniczonego dostępu do czystej wody
- lepszych dróg
- usprawnionego transportu publicznego
- elektryczności ( przede wszystkim w wioskach )
- dostępu do szpitali
- szkół godziwej jakości
- prawa i porządku
- bezpieczeństwa kobiet
- równouprawnienia kobiet

Ale to przecież, tak jak i w Polsce, USA czy Pierdlanii Zachodniej, najmniej w tym wszystkim ważne.


02.04.2014

Przeklęte lato

W tym roku przyszło prawie dwa tygodnie za wcześnie. 
Nie zapowiedziało się : nie zadzwoniło, nie napisało. Co za faux pas ! W prawdziwie indyjskim stylu.

I mamy problem. 
A precyzyjniej : to ja mam problem. Z latem właśnie.
Nie mogę spać.
Nie mogę jeść ( ból !!! ).
Nie mogę palić.
Nie mogę wyjść na spacer z psem o normalnej porze.
Nie mogę nosić jeansów.
Stanik uwiera.
Własna skóra, cholera, uwiera !

Myśląc o lecie zdecydowana większość znanych mi osób zaczyna marzyć. O piknikach na zielonej trawce. O barbecue. O opalaniu. O pachnących , ciepłych wieczorach. O truskawkach. O czereśniach. O młodych ziemniakach z kefirem gdzieś na wiejskim tarasie. 
Ha ! 
Ja, razem z resztą Indii już  marzę o chmurach, o deszczu i temperaturze, która pozwala na swobodne oddychanie.

Lato w kraju 330 milionów bóstw nie zna litości. 
Mało subtelne, przychodzi na początku kwietnia  i wali w łeb. Tak po prostu. Temperatura zaczyna gwałtownie rosnąć, a  w maju słupek rtęci sięga  czterdziestu paru stopni. Wilgotność jest wprawdzie  niewielka, bo w Hajderabadzie osiąga, maksymalnie, 20%, ale wyjście z domu w ciągu dnia to i tak nie lada wyzwanie. Powietrze stoi w miejscu. Asfalt parzy przez klapki. Spaliny wiszą nad ziemią jak szary kisiel. 
A jednak życie toczy się dalej, tylko w nieco innym rytmie.
Uliczne psy na przykład pokazują się tylko wcześnie rano. Brudne, po nocy spędzonej na polowaniach, desperacko szukają zacienionego miejsca, w którym prześpią  dzień. Strategia sprawdzona i opanowana do perfekcji, bo tylko w bezruchu daje się przetrwać mordercze upały.
Ja  nastawiam budzik na 5:30. Wstaję i szybko otwieram drzwi na tarasy i okna. Przeciągu wprawdzie nie ma, ale zastałe po dusznej nocy powietrze zaczyna się przemieszczać. Razem ze mną wstają też inni. Otwierają się włazy na dachy, na sznurach ląduje pranie, mężczyzni w piżamach wychodzą na balkony, kobiety tłuką się garami w kuchniach. 
O 6-tej Hindusi zaczynają chodzić dookoła bloku. Bo w Indiach mało kto biega. Chodzą. Podobno tak zdrowiej.
O 6:30 wydłubuję Franka ze snu i idziemy na pierwszy spacer. Jest przyjemnie. Na termometrze 30 stopni. Da się żyć.
O 7:15 dzieci pakują się do szkolnych autobusów, a ja wracam do domu. Słońce już wysoko na niebie- czas zamykać drzwi i okna, i robić zaciemnienie.  Zanim przyjdzie Kalpana, o 10-tej, ja dzienną dawkę aktywności mam już za sobą. Gazeta przeczytana, klima włączona we wszystkich pomieszczaniach, wiatraki przy suficie furkoczą zawzięcie, Franek chowa się pod łóżkiem.
Pokonana przez lato zawieszam swoją działalność do 17-stej. Jeżeli nie zdążę wziąć rano prysznica, ten też musi poczekać, bo w ciagu dnia w kranach nie ma zimnej wody. Zamiast niej leci wrzątek.
Po 17-stej wlokę Franka na kolejny spacer,ale tylko na chwilkę. Zresztą on wie , że swoje potrzeby ma załatwić w ekspresowym tempie.
Wieczorem temperatura spada do 32-33 stopni, ale gorąco bucha ze wszystkich powierzchni, które nagrzały się w ciągu dnia. Skóra robi się lepka od potu, powieki ciężkie, wysuszone oczy zaczynają piec.
Wieczory spędzamy z Hubbym w stuporze, leżąc na  divanach i sącząc zimne piwo. 
Noce to droga przez mękę.
Klima huczy, nie da się jej więc zostawić włączonej na noc. Cóż z tego, że chłodzimy pokój przez godzinę albo dwie, kiedy jak tylko otworzymy drzwi gorąco wdziera się jak nieproszony gość. Drzwi i okna pozostają na noc  zamknięte, inaczej zjadłyby nas komary. Chociaż one i tak znajdą drogę. Zawsze. I tak wyniuchają kilka milimetrów skóry, na których nie ma akurat Odomosu i upierdzielą w mały palec albo w krawędz ucha.
Nie mogąc spać pożeram książki.
O 5:30 budzik znowu dzwoni...

My i tak mamy łatwo.
Biedota tłocząca się w barakach i przydrożnych szałasach nie ma komu ponarzekać. Dachy z karbowanej blachy zapewniają im w ``domach`` piekarnik. Mieszkańcy duchówek często gęsto śpią więc na siennikach na dworze. 
Są też tacy, którzy domów nie mają. To przecież Indie...
Leżą pokotem w parkach, na trawnikach, na chodnikach. W jednej koszulinie, w jednym sari. To wszystko co mają. A wokół nich rozpalone do czerwoności LATO !

Za to ci, którzy mogą i mają, uciekają na gwałt w góry :  stacje w Himalajach, Kaszmir, Nepal. Hotele przepełnione. Loty wyprzedane. O miejscu w pociągu przez najbliższe dwa miesiące można zapomnieć.

Kraj próbuje walczyć z efektem cieplarnianym w metro miastach i ze zmieniającym się klimatem. Próbuje, czyli zaczyna uświadamiać społeczeństwo. Gazety piszą o wysychających jeziorach, o wciąż opadającym poziomie wód gruntowych, o przerwach w dostawie prądu. Za dużo ludzi, za mało drzew, prawie zerowa odpowiedzialność obywatelska.

Przeklęte lato !
Przeklęte, zacofane, ukochane Indie ...


20.02.2014

Wróciłam...

Po roku. 
Ale tylko na małą chwilkę.
Za kilka godzin zamknę laptopa i tyle mnie widzieli.
Aż do marca, czyli całe 10 dni.
Chociaż może tu zajrzę jeszcze w lutym, jak się dzisiaj wkręcę w pisanie.
JAK !
No właśnie: j a k ???
Bo dziwnie się wraca po 12 miesiącach.
365 dni nieobecności zasługuje na mega wpis: jakiś pean na cześć Indii by się przydał albo spakowane streszczenie tych 8760 minionych godzin.
Hmmmm...
Dobre!!!
Bo ja tu cała w panice.
Dzisiaj wieczorem Bombaj, za cztery dni Goa. Taki jest plan.
Jak się wezmę w garść, to jest szansa, że się nie rozsypię po drodze :)
Tylko jak tu się urzymać w kupie jak bolą mnie plecy. Niby nic takiego. Mają prawo boleć po tym jak tydzień temu legło  na nich 90 kg. 90 kg żywej wagi w postaci mojej sąsiadki Rekhi. Co Rekha robiła na moich plecach ? Rozciągała mnie. Takie było założenie po godzinie morderczej jogi. Siedząc w rozkroku chciałam dotknąć czołem maty. Potrzebny mi był tylko mały bodziec. MAŁY ! Mały nie był, był potężny. I zadziałał tak skutecznie, że nie tylko moje czoło, ale i pozostała część twarzy wylądowała daleeeeeko poza matą.Cel osiągnęłam. Złożyłam się jak scyzoryk pod bujnymi kształtami Rekhi . Okruch z podłogi odcisnął mi się nawet na policzku.  ``Cute``- stwierdziła Sudha. Cute nie cute,a ja rano nie mogę wstać z łóżka,  a ból pleców to może być przecież jeden z symptomów raka trzustki. 
``Dlaczego masz mieć raka trzustki ?`` zapytał mnie wczoraj Renaud .
``Ojciec go miał, miała go Gośka, Patrick Swayze, Steve Jobbs, no i teraz Przybylska. Dlaczego więc nie ja ? Nigdy nie wiadomo !``
A zresztą nawet jak zapomnę o plecach, chociaż nie zapomnę, bo jak się ruszam to bolą, są jeszcze terroryści. 
``W związku z odnotowaniem aktywności organizacji ekstremistycznych, Ministerstwo Spraw Zagranicznych zaleca obywatelom polskim przebywającym lub planującym pobyt na terytorium Indii zachowanie szczególnej ostrożności w miejscach publicznych, takich jak bazary, miejsca kultu religijnego, place miejskie, obiekty zabytkowe, kawiarnie oraz unikanie dużych zgromadzeń publicznych.``
Komunikat wprawdzie sprzed miesiąca, ale ekstremiści to ekstremiści. Uderzają wtedy kiedy nikt ich się nie spodziewa, mam rację ? No oczywiście , że mam. A żeby się w tym przekonaniu utwierdzić przeczytałam ostatnio książkę o ataku na hotel Taj w Bombaju w 2007 roku. Zapewne nie najlepszy wybór przedwakacyjnej lektury, ale warto wiedzieć jak terroryści działają. Nasz hotel może i w  w dupie Bombaju, ale przecież nigdy nic nie wiadomo.
Z samolotami też różnie bywa. Rozbijają się. Może nie na porządku dziennym, ale jednak. A my leciemy razem i  Franka  zostawiamy  na ``koloniach``. I co będzie z psem gdyby nam się coś stało ?
Na Goa też trzeba mieć uszy i oczy otwarte. Mogę na przykład połknąć pszczołę. Ok, nie widziałam tam pszczół w zeszłym roku, ale to wcale nie znaczy, że ich tam nie będzie tym razem. A jak nie pszczoła to może się napatoczyć jadowity pająk albo wąż. Kto wie co się kryje na dachu naszej chatki. Nawet jak nie bedzie pająków i węży, to jest zatrzęsięnie kokosów. Rocznie, podobno, 150 osób ginie w wyniku ``zderzenia `` z kokosem. W 2002 roku w Queensland , w Australii, władze lokalne usunęły palmy kokosowe z plaż, a jedna z gazet ochrzciła kokos jako ``owoc mordercę``. W zeszłym roku jeden wylądował z hukiem koło mojej stopy. A jak w tym roku wyląduje na mojej głowie ? Toby dopiero było. Łup i po mnie. No i żenua. Co napisać na grobie ? Zginęła śmiercia tragiczną ?  Od kokosa ???

Pesymistka ?
Nie ! Realistka.

To by było na tyle. 
Za uwagę dziękuję.
Bardzo . 


16.02.2013

Różowe miasto, czyli marzenie maharadży... ( II )

Nie było mnie tu wczoraj, ani przedwczoraj. Dlaczego? Dlatego, że się po cichu zbuntowałam. Zemdlona Walentynkami postanowiłam, że blog mój wolny będzie od wpisów na `` wielkie okazje``. Będę teraz świętować miłość, Tłusty Czwartek, Dzień Kobiet i inne ``nominowane`` dni codziennie. Bo kto powiedział, że całe życie nie może być jednym wielkim świętem ??? 

                                                                                                                  *  *  *


Pokonanie 275 km z Delhi do Jaipuru zajęło nam, nie licząc przystanku, prawie 8 godzin. I wcale nie zawiniła temu  nawierzchnia, ale ubrany w grubą, skajową kurtkę, przerażony nieco Kamal i inni nawierzchni tej użytkownicy. A i tak miałyśmy szczęście, że dotarłyśmy do Jaipuru, a pózniej wszędzie indziej, w jednym kawałku, bo, jak ujął to Michael Booth w Jedz, módl się, jedz, ``(...) większość Hindusów chyba nauczyła się prowadzić samochody, robiąc notatki podczas oglądania sceny pościgu samochodowego z Francuskiego łącznika.

Droga była nudna , a mnie na dodatek rozbolały plecy.
Za oknami, na zmianę z nędznymi wioskami pełnymi lepianek z krowich placków przykrytych słomą albo palmowymi liśćmi, pojawiały się równie nędzne miasteczka składające się, wydawać by się mogło, że wyłącznie, z brudnych warsztatów samochodowych i kilkunastu rozpadających się domów bez dachów. Poza tym mijaliśmy bezkresne pola pełne albo rzepaku, albo bliżej niezidentyfikowanego zboża i wypalarnie cegieł.Gdyby nie lepianki i od czasu do czasu pojawiający się na poboczach Hindusi, równie dobrze mogłabym się przyglądać okolicom Niedrzwicy Dużej albo Góry Kalwarii.Dopiero jak wjechaliśmy do Rajastanu, ``Ziemi Królów``, zrobiło się nieco egzotycznie, bo do pojazdów przeróżnej maści dołączyły drewniane dwókółki zaprzężone w wielbłądy.
Jaipur zauroczył nas od pierwszego wejrzenia. Już sam wjazd do miasta, kręta droga u podnóży wzgórz obrośnięta po obydwu stronach amarantową bouganvillią  i obserwowana przez niewidoczne oczy majestatycznych fortów pobudowanych na szczytach wysuszonych słońcem pagórków odebrała nam głos. I wtedy zobaczyłam pierwszego słonia...
Szedł powolutku między samochodami, ledwo odrywając swoje wielkie nogi od ziemi , i machał na boki trąbą.



Majestat tego ogromnego zwierzęcia, jego spokój i powolne ruchy kiedy tak sobie człapał, zupełnie niewzruszony tym co się wokół niego działo i zachwytem jaki wywołuje w turystach, sprawił, że zapomniałam o całym świecie, zakochałam się w Jaipurze natychmiast i wybaczyłam maharadży, że nie zatańczył na powitanie na masce naszego samochodu.
Moment ten był krytyczny dla całej naszej wyprawy, bo nic pózniej nie wzbudziło we mnie takich emocji jak ten pierwszy indyjski słoń...
Kamal zawiózł nas do hotelu,urokliwego, choć odrobinę kiczowatego   haveli. Wszystkim wybierającym się do Jaipuru z czystym sumieniem polecam to miejsce :Rajputana Haveli.
Na ochy i achy za dużo czasu nie miałyśmy.Szybkie sprawdzenie łazienki, fajka, i jeszcze jedna fajka w biegu, i już Kamal wiózł nas do serca starego Jaipuru...
Jaipur ( Różowe Miasto / Różowy Klejnot ), to przykład bogatej kultury i architektury rajastańskiej, wielkie muzeum na otwartym powietrzu.
Historia miasta sięga 1699 roku kiedy to Maharadża Jai Singh II wstąpił na tron Amber.Jego talenty, szczególnie w dziedzinie matematyki i astronomii, były legendarne. Ale poza tym , że był uczonym, Jai Singh był również świetnym żołnierzem, budowniczym i poetą. To on zadecydował, żeby przenieść stolicę Rajastanu ze wzgórz do Jaipuru, nazwanego tak zresztą na cześć  jego założyciela.
Maharadża wymarzył sobie miasto, które następnie dokładnie zaplanował. Koordynował też prace nad jego budową. Jaipur to , tak naprawdę , pierwsze dokładnie zaplanowane miasto w Indiach, a 
dzięki talentom Singha, to także miasto odporne na trzęsienia ziemi.
Kolor różowy nie był w marzeniach Sigha uwzględniony, ale w 1863 roku Jaipur `‘ubrał się na różowo‘`, żeby powitać Księcia Alberta. W ten sposób róż stał się charakterystyczną cechą miasta.
Jaipur to wielkie miasto ( ok 7mln mieszkańców ), fuzja nowoczesności i tradycji.Słynie z ręcznie drukowanych tkanin, misternie malowanych miniaturowych obrazków, błękitnej  ceramiki, wyrobów skórzanych i złotej biżuterii inkrustowanej szlachetnymi kamieniami;to raj dla turystów i zakupowiczów, część słynnego `‘Złotego Trójkąta‘` ( pozostałe części to Agra i Delhi ).
O tym jak się tam shoppuje miałyśmy się przekonać za mniej niż 24 godziny, ale tymczasem Kamal podjechał pod bramy wiodące do City Palace.


I tam dopiero zaczęła się jazda, bez trzymanki.
Sprzedawcy obwieszeni koralikami, bransoletkami i milionami innych pamiątek wołali do nas z jednej strony, z drugiej nagabywali rikszarze.Otumanione nieco harmidrem i kolorami już zaczynałyśmy małą sprzeczkę o to gdzie i którędy, kiedy to lokalny ``wesołek`` zamachnął się z całej siły i cisnął kawałem metalowej obręczy w rudego szczeniaka wałęsającego się po placu.Skowytu nie da się opisać.
Mama z J krzyczały ``Jezu !``, a ja już byłam przy psie i masowałam mu łapkę.Ale na miejscu wypadku nie byłam jedyna...
Powoli, jak to w Indiach bywa, zaczęła się gromadzić widownia, której centrum wcale nie był szczeniak , ale ja i pomarańczowy sadhu, który wyglądał jak gigantyczna marchewka z siwą brodą.


``Madam to dobry sadhu, to święty człowiek. Madam dać 200 rupii sadhu, bo on kupować codziennie mleko dla psa.``
Wcale nie byłam przekonana o jego dobroci widząc, jak kompletnie naćpany, kiwa się przy skomlącym worku pcheł. Nieprzytomny wzrok starca wgapiającego się coraz intensywniej w moją torebke i aparat fotograficzny nie wróżyły nic dobrego. Cóż, pokornie wstałam i poczłapałam za resztą naszej wycieczki do pałacu...


City Palace, kompleks pałacowy w samym sercu Jaipuru, który zajmuje 1/7 starego miasta.
Zbudowany w latach 1729-1732 przez Jai Singha, łączy w sobie elementy architektury mogolskiej i rajputańskiej .
Jeden z pałacowych budynków, Chandra Mandir, to muzeum z imponującą kolekcją manuskryptów w języku arabskim, perskim, łacińskim i Sanskrycie. Znajdują się tam także oryginalne królewskie stroje ( jeden z nich ma wplecione 18 kg złotych nici ), antyczne dywany i miniaturowe obrazy.


Diwan  -I- Khas ( sala audiencyjna ), stoi dumnie na samym środku pałacowego dziedzińca, a tam, w szklanych gablotach, znajdują się dwie srebrne urny, które były używane przez Sawai Madha Singha  do transportu wody z Gangesu w czasie Jego podróży do Anglii w 1902 roku na uroczystości koronacyjne Króla Edwarda VII.Woda miała służyć do codziennych ablucji.
Naczynia te  znalazły się nawet w Księdze Rekordów Guinessa.Każda urna ( Gangajali ) mieści ponad 8 tys. litrów i waży 345 kg.


Zaiste, miejsce ciekawe, z historyczno-krajoznawczo-kulturowego punktu widzenia, ale dla mnie, łapacza chwil ulotnych, największą atrakcją byli pijący herbatkę panowie w czerwonych turbanach i samotne drzewko bouganvilli na dziedzińcu.




Fascynujące były przygotowania do przyjęcia, właśnie tam, w City Palace.Czyżby kolejny ślub Liz Hurley ???
Gdyby nie wysokiej klasy sprzęt nagłaśniający i pasiaste t-shirty obsługi, przez chwilę można byłoby pomyśleć, że czas się cofnął i zabrał nas w podróż do 19-stego wieku.




Oczywiście, że oberwałam za postawę, a konkretniej za brak inicjatywy i dobrych chęci.Nie był to zresztą mój pierwszy obryw tego dnia. Następny czekał zaraz za rogiem, ale o tym za chwilę.
Wyjście z City Palace i przejście kawałeczka do obserwatorium astronomicznego było wyjątkowo uciążliwe i to nie ze względu na ilość trąbiących i jadących prosto na nas albo na czołówki pojazdów, ale z winy ulicznych handlarzy. Opadli nas znowu jak sępy i naprawdę ciężko było wyrwać się z ich szponów. Dopiero zakup dwóch wachlarzy z pawich piór jakoś kolorowy tłumek uspokoił. I tak to ja, a za mną dwie szczęśliwe posiadaczki resztek ogona jakiegoś zadziuganego w imię wymiany towarów na pieniądz pawia, podreptałyśmy do ``astronomicznej świątyni``.



Jantar Mantar, obserwatorium astronomiczne na wolnym powietrzu
zbudowane przez króla Sawai Jai Singha II w 1728 roku.
Astronomia była obsesją tego Pana w czasach kiedy bardzo niewielu książąt miało dostęp do instrumentów odmierzających czas.
Jai Singh, ostatni klasyczny astronom Indii, studiował księgi i manuskrypty z Grecji, Bretanii i Portugalii.
Obserwatorium w Jaipurze, jedno z pięciu tego typu zbudowanych przez Singha, jest  z nich wszystkich największe i najważniejsze.
Instrumenty w nim umieszczone służą, między innymi, do: pokazywania czasu słonecznego; ustalania położenia Gwiazdy Polarnej i 12-stu znaków zodiaku; ustalania dat w kalendarzu hinduistycznym; mierzenia długości i szerokości geograficznej ciał niebieskich czy  obserwowania pozycji słońca .
Cienki Bolek w naukach ścisłych nawet nie próbowałam studiować tabliczek informujących do czego służyły poszczególne przyrządy.
Nadal pamiętam jaką zmorą było dla mnie zrozumienie stref czasowych na lekcjach geografii w szkole podstawowej.Ograniczyłam się więc do podziwiania kolorów raczej i kształtów jakby żywcem wyjętych z obrazów Dalego i fotografowania mamy , J i samej siebie na tle emaliowanych tabliczek przedstawiających  nasze znaki zodiaku. 


Dobiegała 17:00, wszystkie muzea zamykano i wyglądało na to, że to już koniec wrażeń na i tak długi dzień. Nie wiedziałam jednak,  że za bramą obserwatorium przyczaił się słoń...
Ach jaki był piękny ! Stałam koło niego, głaskałam szorstkie policzki, raz go nawet pocałowałam w nos, w nos, bo trąba głupio brzmi:)


Dopiero jak właściciel giganta kazał mi za głaskanie zapłacić,bo ``20 kg bananów dziennie kosztuje madam``, a słoń, swoją zręczną trabą, wyjął mi z dłoni 100 rupiowy banknot i posłusznie przekazał go ``na górę``, ruszyłam się z miejsca i podreptałam w stronę wydającej rozkazy sierżant Hani: ``Zostaw już go! Ile ty masz lat? Zachowujesz się jakbyś nigdy słonia nie widziała. Tak, całuj go,nabawisz się jakiejś choroby i będziesz miała słonia. ``
Po drodze na parking``zagadałam`` do  brudnego szczeniaka, za co też chciano zapłaty, ``bo herbatniczki kosztują madam``, co skwitowane zostało jeszcze kilkoma dobitnie wypowiedzianymi przez Panią sierżant uwagami, i w końcu dotarłyśmy do Kamala, a  niedługo potem do hotelu.
Na kolację zeszłyśmy do restauracji.
Byłyśmy jedynymi biesiadnikami, do tego kobietami pijącymi piwo, więc cała obsługa hotelu stała w rogu i obserwowała każdy nasz ruch. Bez wrogości, ale z nachalnym zainteresowaniem przyglądali się jak, wygłodzone, pałaszowałyśmy rogan josh, bo okazało się, że z obszernego menu dostępne bylo tylko to danie i warzywne pakory.
A potem to już tylko pozostało nam dowleczenie się do naszego przytulnego pokoiku, po łyczku Żołądkowej na dobry sen i ...czekanie na niedzielę, która miała zacząć się od przejażdżki na ...SŁONIU !!! 

13.02.2013

Różowe Miasto, czyli marzenie maharadży... ( I )


Rajastan: krzykliwe kolory, piękne kobiety w skórzanych bucikach z zawiniętymi do środka noskami, a na nich malutkie dzwoneczki, pasiaste turbany, jedwabne spodnie z krokiem w kolanach, długie wąsy dostojnych maharadżów, kufry pełne klejnotów, szmaragdowe jeziora, małpy, słonie i wielbłądy, pałace ociekające przepychem, olbrzymie wachlarze  z pawich piór,popołudniowa herbatka w cieniu mangowców, a potem muzyka i taniec do białego rana...

Tak od lat wyobrażałam sobie Rajastan.
Czyja to zasługa? Pana Kiplinga, `Klejnotu w koronie`, a przede wszystkim mojej nadpobudliwej wyobrazni małego dziecka.
Odkąd zaczęłam marzyć o Indiach przed oczami nie miałam nigdy brudu, biedy i hałasu, tylko tęczę kolorów Rajastanu.
Kiedy więc wpakowałyśmy się z mamą i z J do białego Tata Indigo w sobotę 12-go stycznia, w głębokim poważaniu  miałam setki trąbiących ciężarówek, nieudolność Kamala, naszego kierowcy, i przerwy na siusiu i papieroska.
Czekał na mnie Jaipur, a właściwie to od dnia kiedy w moje ręce trafił plan naszej podróży, na Jaipur czekałam ja. Na Jaipur i przejażdżkę na słoniu.
Na mojej skali słonie stały dużo wyżej niż Taj Mahal.
Tak jak Bronek w serialu `Dom` pojechał do Warszawy, żeby `zobaczyć Murzyna co gra na saksie`, ja jechałam do Jaipuru , żeby przejechać się na słoniu. Przyznam się, że sama sobie tego w duchu zazdrościłam.
Ale Kamalowi się nie spieszyło. Jechał jakby dzień wcześniej dostał prawo jazdy: nieśmiało, niepewnie, w absolutnej niemal ciszy, bo, jak od razu zapowiedział, jego angielski praktycznie nie istniał.
W sumie to dobrze. Mogłam przynajmniej w spokoju  drzemać.
Tylko jak tu drzemać jak samochodem szarpie  i jak tu, do jasnej cholery, pisać, jak żar się leje z nieba, pot mi ciurkiem płynie po plecach, jakieś niemowlę płacze za oknem ( płacze tak już od dwóch tygodni, ale dzisiaj wyjątkowo głośno ), w budynku obok od czterech godzin walą w bębny, bo na dachu wesele, po drugiej stronie ulicy wiercą od ósmej rano w granicie, przed moim domem   zrobił się korek, więc trąbienie od 20-stu minut w zasadzie nie ustaje, a na dachu dwóch debili gra w krykieta.
I cały ten misterny plan w pizdu: lemoniadka z lodem, papierosek, nastrojowa muzyczka i ja, sam na sam z moim blogiem !!! 
Nie pociągnę dalej tego wpisu, nie teraz. 
Idę się położyć, mając nadzieję, że nie złoży mi wizyty, tak jak wczoraj wieczorem, pająk wielkości dłoni. To znaczy ten wczorajszy to napewno nie, bo już  nie żyje, ale kto wie, może mają tu gniazdo i dziś reszta wielkiej, indyjskiej, pająkowej rodziny przyjdzie, żeby się na mnie zemścić...??? 

12.02.2013

Niecierpliwa baba, czyli co nie przystoi gościowi w obcym kraju...

11.02.2013

Czasami po prostu się nie chce, a życie dalej toczy się...


Gdzieś kiedyś przeczytałam wypowiedz którejś z `gwiazd` polskiej blogosfery na temat blogowego gwiazdorzenia. Zdanie proste, bo na zdania złożone `gwiazda` nie ma czasu, stało o systematyczności blogowania. Najlepiej codziennie, żeby czytelnikom nie dać o sobie zapomnieć.
Czyli ja popełniam błąd kardynalny pisząc jak mnie wena po klawiaturze poniesie i w związku z tym gwiazdą blogowania nigdy nie zostanę. Trudno się mówi.
Jednak słowo przeprosin tym co mnie czytają się należy.
Otóż nie chciało mi się ostatnio pisać. Najzwyczajniej w świecie ogarnął mnie leń nad lenie.
Nie to ,żeby nic się nie działo, bo działo się dużo, a poza tym nawet gdyby się nie działo , to w `moim malutkim domku ` i jego sąsiedztwie zawsze się coś dzieje; jestem przecież w Indiach.
Na przykład umarł nasz rikszarz...a właściwie, jak to ujęła Jego córka, przeterminował się. Smutno nam się zrobiło okrutnie, bo chociaż szczwany lis z Niego był, polubiliśmy staruszka. Życie jednak w swoim pięknie a zarazem okrucieństwie niezłomnego trwania długo nad Mamosseinem użalać się nie pozwoliło zabierając mnie na Goa. A tam, w turkusowej chatce  `Łapacza Snów`


utonęłam w nieznośnej lekkości bytu południowej plaży...


Dwa i pół dnia.
Dwa i pół dnia spędziłam w raju na oglądaniu wschodów i zachodów słońca, przytulaniu szczeniaków, obżeraniu się owocami Morza Arabskiego i opalaniu w przerwach.


Nie dziwcie mi się zatem, że po powrocie nieco oklapłam, bo te wakacje od wakacji wybiły mnie z rytmu codzienności.
Poza tym musiałam nadrobić zaległości urzędowe, mailowe, skype`owe Frankowe, filmowo-serialowe i takie tam różne.
Ale melduję, że jestem z powrotem, zwarta i gotowa, i jutro będzie o podróży do Jaipuru, bo raj rajem, ale i życie, i blogowanie toczy się dalej:)

26.01.2013

Dzień Republiki



Dziś ważne święto. Cały kraj celebruje wprowadzenie w życie indyjskiej konstytucji ( 26.01.1950 ), moment przełomowy w historii Indii, który przypieczętował proces wyzwolenia kraju spod rządów Brytyjczyków.
Co więc w ten, jakże radosny, dzień robić będą mieszkańcy Indii?
W Nowym Delhi i stolicach stanów odbędą się parady wojskowe ( ha! teraz już wiem dlaczego India Gate była zamknięta i do czego przygotowywali się tam żołnierze ).Premier, podczas uroczystej ceremonii, złoży wieniec przy Bramie Indii,dowód pamięci o wszystkich żołnierzach, którzy oddali swoje życie dla ojczyzny.
Gościem Prezydenta podczas wielkiej parady w stolicy ,to już tradycja, będzie głowa któregoś z zagranicznych państw. Tym, którzy na to zasłużyli wręczone zostaną nagrody i medale.
Helikoptery będą `rozpylać` płatki róż na uradowaną publiczność.
Dzieci zatańczą i zaśpiewają patriotyczne songi. Pracownicy Sił Zbrojnych przejadą z dumą na jednośladach, a wszystko zakończy przelot bombowców, ktore symbolicznie zasalutują Prezydentowi i pierdną na zakończenie smugą w kolorach indyjskiej flagi.
Tak. Tak będzie w `wielkim świecie`.
U nas , pod numerem 300, będzie jajecznica z pomidorami, papryką i mnóstwem cebulki.Na dachu chłopcy z obsługi pewnie powywijają flagami.Pracownicy lokalnych budów może będą mieli wolne.Tylko mój `sąsiad` po drugiej stronie ulicy pozostanie totalnie niewzruszony.
Jest 7:45 i od 15-stu minut, jak codzień, szoruje małą gałązką zęby i skrobie język, krztusząc się i charcząc przy tym niemiłosiernie. Za pół godziny przyjdzie do naszego garażu i umyje czarną Hondę okularnika z pierwszego piętra. Potem utnie sobie pogawędkę ze strażnikiem i resztę dnia przesiedzi na cegle koło wielkiej , kutej barmy. Będzie obserwował swoje bosonogie dzieci jak biegają w dół i w górę ulicy ciągnąc po ziemi swoją   jedyną zabawkę- brudnego kangura bez nogi...

25.01.2013

Skoro dziś piątek, to znaczy, że nadal jesteśmy w Delhi...

11.01.2013-piątek...
Sam odebrał nas z hotelu o 10-tej.
Oczywiście nie obyło się bez negocjacji.
Najpierw była 8:00.
Zakrzyczałyśmy Go: mama z J krzyczały ``Nieee!`` z tylnego siedzenia, ja trąbiłam Mu prosto do ucha.
8:30 załapała się na ostatnie piskliwe ``...eeee``.
9:00 zignorowałyśmy natychmiast sugerując 10-tą.
To wszystko nie znaczy jednak, że po długim śnie wstałyśmy, zjadłyśmy śniadanie i rozpoczęłyśmy nowy dzień.
Nie, bo najpierw był problem rąk.
Mamie zdrętwiały w nocy ręce.
Zdrętwiały nie dlatego, że spała w środku, pomiędzy J i mną, ale dlatego, że po prostu drętwieją. 40 lat palenia jakoś musi się w końcu odbić. Nawet na osobie tak niezniszczalnej jak moja mama.
Potem pojawił się problem włosów. Włosów mamy.
Chociaż właściwie problem włosów pojawił się już we czwartek wieczorem:

``Zobacz co ja mam z włosami!``
``Co Ty chcesz od włosów? Są bardzo dobre.``
``Ale co Ty mi tu będziesz mówić!Będę musiała jutro raniutko umyć głowę.Przywiozłaś suszarkę?`` ( suszarka zajęła 1/3 walizki )
``Przywiozłam, ale ja bym nie myła.``
``A ja umyję. Będę się lepiej czuła. Poza tym codziennie myję włosy.``


O 6-tej rano otworzyłam oczy w chmurze dymu.
Nie palił się nasz hotel. W papierosowej mgle siedziała mama w wałkach i `huśtała diabła`.

``No, wstawaj, już 6-sta!``
``Mamo, mamy czas.``
``No nie wiem. Jak Ty wejdziesz do łazienki na godzinę, to na pewno nie zdążymy``.

Miałam wyjście? Nie. Kto zna Hanię P. dobrze o tym wie.
Ale przejście trzech kroków z łóżka do łazienki nie było takie proste.
Dlaczego?
Dlatego, że pojawił się problem kawy.

``No, Janeczko, wstawaj. Trzeba zrobić kawę.``
``Już Haniu wstaję. Tylko czekaj, gdzie położyłyśmy grzałkę?``
``Czekaj, czekaj, bo nic nie widzę. O jest!``
``Dobrze. A kubek?``
``Jest kubek na stole , i Twoja plastikowa łyżeczka.Bałam się, że Magda ją wyrzuciła, bo Ona wszystko przecież wyrzuca. Janeczko, ile mi tam sypiesz? Pokaż.``
``No zobacz, tyle.``
``Dobrze, oj dobrze.``

10 minut pózniej...

``Co to za woda w łazience?``
``Jaka woda?``
``No w metalowym kubku.``
``Ja nie wiem, nie nalewałam.``
``To kto nalał?``
``Janeczko, przecież Ty nalewałaś.``
``Ja? Ach no tak, ja!Ale patrz zimna.``
``A włączyłaś kontakt?``
``No włączyłam``.
``A może wyłączyłaś?``
``Wyłączyłam? No patrz, wyłączyłam zamiast włączyć. Aha, Magdusiu umyłam sie wczoraj Twoim żelem i jest bardzo dobry.``
``Jakim żelem? Tam nie ma mojego żelu.``
``No jak to nie ma? A co stoi na zlewie?``
``Balsam do ciała.``
``No cholera, to ja się umyłam balsamem do ciała!``

                               *  *  *


Nasza wycieczka miała w sumie 4.88 metry wysokości i ważyła 180 kg, czyli niemalże parametry anorektycznej żyrafy. I tą anorektyczną żyrafę Sam powiózł do India Gate ( Brama Indii).
Delijski łuk triumfalny ma 42 metry wysokości i `nosi na sobie` nazwiska 85tys żołnierzy Armii Indyjskiej, którzy polegli w I Wojnie Światowej i na wojnach w Afganistanie w 1919 roku.
Ufundowana przez Księcia Wielkiej Brytanii.
Jej budowa zakończyła się w 1931 roku.
Usytuowana jest w ważnym punkcie miasta gdzie zbiega się wiele ulic, a trawniki wokół niej przyciągają tłumy ludzi. Nam nie dane było jednak po zielonej trawce stąpać.
Sam wyjaśnił, najlepiej jak potrafił, że Brama jest zamknięta.
Dlaczego, nie zrozumiałam mimo tego, że powtarzał kilka razy.
6-sty raz głupio mi się było pytać.
Suma sumarum dostałyśmy 10 minut na wyjście z samochodu i zrobienie kilku zdjęć.



Z India Gate nasza żyrafa pomknęła do Grobowca Humayuna ( Humayun`s Tomb ) , który Delijczycy dumnie nazywają `małym Taj Mahal`.
Zbudowany w XVI wieku przez Haji Begum , najstarszą żonę Humayuna, drugiego Cesarza Imperium Mogolskiego.
Oprócz samego Humayuna pochowana jest tam też sama Haji i cesarski golibroda.
Piękny, różówy, przykryty białą kopułą ze złotą iglicą grobowiec siedzi sobie wygodnie w zielonych ogrodach, w otoczeniu fontann, smukłych palm i drzewek mandarynkowych.
Dowód miłości, łabędzi śpiew i wzór dla Taj Mahal.
Tak jak Czerwony Fort Humayun`s Tomb znajduje się na liście Pomników Dziedzictwa Światowego UNESCO.


Z mini Taj Mahal Sam popędził do Świątyni Lotosu (Lotus Temple).


Biały futurystyczny twór odstrasza raczej niż zaprasza, a swoimi ostro zakończonymi daszkami przypomina bardziej operę w Sydney niż święty kwiat. 
Miejsce nijakie.
Dobrze, że chociaż osłodzone małym incydentem.
Wchodząc na teren świątyni musiałyśmy przejść przez wykrywające metale bramki i oddać nasze torebki umundurowanej strażniczce do dokładnego przeglądu ( efekt zamachu terrorystycznego w Bombaju: każdy zabytek, muzeum, centrum handlowe, parking mają zaostrzone przepisy dotyczące bezpieczeństwa ).
Ja, z wyboru na czele wycieczki, kontrolę przeszłam pomyślnie.
Przy `rewizji` utknęła za to mama. Za co? Za Gorzką Żołądkową, którą sączyłyśmy praktycznie non-stop zapobiegając w ten sposób wszelkim możliwym infekcjom i sensacjom pokarmowym.
To, że w butelce był alkohol nie było problemem, bo przy pisaniu regulaminu nikomu nie przyszło do głowy, że ktoś wtarga ze sobą buteleczkę wódki na teren świętego miejsca. Strażniczka po prostu nie wiedziała co to jest wódka. 
Czy chciałam ze wstydu uciekać?
Ba!!!!!!!!!!!!!
Po zdeponowaniu butów w plastikowych torbach musiałyśmy odstać swoje w następnej kolejce, tym razem do samej świątyni.
Miejsce kultu religii Baha`i, która głosi duchową jedność całej ludzkości( nota bene bardzo ciekawa religia, więc zachęcam do odwiedzenia linka )to ascetyczny interior, który, mimo wysiłków, nie wywował we mnie stanu modlitewnego skupienia.
Szacun jednakowoż dla samej idei.
Ponieważ zaraz po wyjściu z białego `kościoła` pokłóciłam się z mamą na temat tego w co kto wierzy, jak wierzy i czy Bóg istnieje,z chodzenia po ogrodach, siłą rzeczy, zrezygnowałyśmy, co mnie akurat było na rekę. Chodzić nie lubię, a jak już spaceruję to muszę mieć cel. Franka ze mną nie było, okazji do robienia zdjęć też niewiele. Po co więc męczyć stopy???
``Nie męcz stóp nadaremno``. - to przykazanie moje i Hubbiego. 
Sam czekał cierpliwie przy `naszym` białym samochodzie wśród natłoku innych białych samochodów i autokarów, które, zapewne, wiozły ludzi z różnych stron Indii do Świątyni Matki całego subkontynentu indyjskiego.
Z parkingu, przebijając się przez gęstniejące z minuty na minutę korki, nasza wesoła wycieczka popędziła do Delhi Haat, czyli miejsca gdzie z turystów drze się rupie w pokazowy wręcz sposób.
Sam dał nam 15 minut na jaskinię pokus.
Oczywiście, że chciałam wszystko. No prawie. 
Oczywiście, że wszystko kosztowało 3 razy więcej niż było warte.
Oczywiście, że i Sam, i nasz agent mieli od każdej wizyty prowizję. 
Oczywiście, że subiekci skakali nam na plecy, a baba o imieniu Monika była tak nachalna, że udało nam się wyrwać z Jej szponów  tylko dzięki temu, że poprosiłam o wizytówkę i obiecałam, że jak tylko wrócę do Hyderabadu zakupię sto inkrustowanych srebrem komódek rozpoczynając w ten sposób długą i owocną współpracę między Indiami i Polską.
Uciekałyśmy stamtąd pędem.
Z Delhi Haat Sam pogonił naszą Indicę do Qutab Minar.
Qutab Minar to kamienna, przepięknie rzezbiona wieża ( najwyższa taka w Indiach ) a wokół niej kompleks budowli, a właściwie ruin budowli, z okresu rządów Mogołów, przykład wczesnej architektury afgańskiej.



Już wcześniej pisałam, że ruiny mnie nie interesują. Na mojej agendzie była  13-sto wieczna wieża i żelazny słup ( to drugie to była w zasadzie agenda Hubbiego ).
Na wieżę wejść się nie udało. A szkoda, bo widok ze szczytu  na pewno niepowtarzalny. A wszystkiemu  winne są dzieci, które podczas szkolnej wycieczki kilka lat wstecz tak popędziły na sam czubek, albo z czubka, że się nawzajem potratowały.
Zawsze powtarzam, że ruiny i muzea to nie są miejsca dla dzieci.




Co do żelaznego słupa, to jego fenomen polega na doborze mieszanki nierdzewnych rud , z których powstał.Jest on więc testamentem dla umiejętności i wiedzy starożytnych indyjskich kowali.
Ponieważ moje drugie przykazanie brzmi ``Nie zaśmiecaj głowy niepotrzebnymi informacjami``, interesowało mnie wyłącznie objęcie słupa , bo ma to,rzekomo, przynosić szczęście. Jeżeli, stojąc tyłem do słupa i obejmując go nasze ręce się spotkają, dobra passa nigdy nas już nie opuści. Niestety, rzesze żądnych życiowego farta turystów wyświeciły słup do tego stopnia, że  teraz można go podziwiać tylko zza żelaznego płotka:(



W sumie w  Qutub Minar spędziłyśmy większość popołudnia, mimo różniących się agend.To dopiero nazywa się umiejętność współżycia w grupie!
Ja przez pół godziny karmiłam sucharkami ziemne wiewiórki, totalnie zafascynowana chwytnością ich małych łapek i delikatnością, z jaką obejmowały moje palce.




Wstrzymało to na chwilę ruch turystyczny, a mnie, oczywiście natychmiast się oberwało:

``Przestań już karmić te wiewiórki. Zachowujesz się jak nienormalna. Ugryzie Cię któraś i dopiero będzie! ``
``Nie ugryzie, nie ugryzie. A zresztą słyszałaś co powiedział tamten facet. Mam podobno ogromne szczęście w życiu, bo te wiewiórki do ludzi normalnie nie przychodzą.``
``A tam! Karmisz to przychodzą.``

Pomysł na popołudnie mamy i J to był papierosowy piknik na zielonej trawce.
W sumie dlaczego nie?
Jedni palą, inni leżą na zimnej ziemi fotografując przelatujące samoloty...
I każdy jest szczęśliwy. Na swój sposób.




Sam nie był zadowolony.
Wprawdzie nadal śpiewał,ale słychać było w Jego zawodzeniu nutę zniecierpliwienia. Dochodziła 17:00 kiedy to zamykają zabytki i muzea, ruch zrobił się okrutny, a my jeszcze chciałyśmy coś w Delhi zobaczyć.
Connaught Place, słynny market w stylu kolonialnym, gdzie znajdują się najlepsze sklepy i restauracyjki, było poza dyskusją.

``Duży, duży, bardzo duży ruch madam. Wszyscy teraz do domu madam. Dlatego.``

Wybrałyśmy więc grób Gandhiego.
Ale prosić można, szczególnie w Indiach, a co nam jest dane to zupełnie inna sprawa. 
Sam zawiózł nas do Gandhi Smriti ( Muzeum Gandhiego ), gdzie Mahatma spędził ostatnie 144 dni swojego życia i gdzie został zamordowany 30.01.1948.



Piękna biała willa w stylu kolonialnym mieści multimedialne muzeum poświęcone Gandhiemu.




Muzeum jak muzeum, poza skromnym łóżkiem Mahatmy i Jego kołowrotkiem niewiele nas tam zainteresowało, zachwyciła nas za to Jego ostatnia droga, trasa którą przemierzył z okna willi do ogrodu, gdzie dosięgły Go kule zabójcy.



Czy zdziwi się ktoś jeśli napiszę, że długo debatowałyśmy nad tym czy stopy są po prostu stopami z kamienia,czy odlewem stóp samego Gandhiego?

Może to i wbrew logice. W każdym razie nie byłyśmy odosobnione pakując się bosymi stopami na cementową ścieżynkę.Strażnik machał rękami i gwizdał także na innych. 
Zdjęcie przy pomniku, przy oknie, na ławeczce, w przybliżeniu, w oddaleniu,wewnątrz, z zewnątrz, zoom na kwiaty, zoom na ściany, i jeszcze raz zoom na kwiaty.
Grobu Gandhiego Sam nie zaproponowal. A szkoda...,bo o to nam chodziło.
Do hotelu wróciłyśmy skonane i wygłodzone.
Znowu zamówiłyśmy pakory i trochę daalu z chlebkami naan.
W łóżku byłyśmy już o 22:00. Następnego dnia czekał przecież  na nas Rajastan i Jaipur...


Czy żałujemy, że nie zobaczyłyśmy więcej samego Delhi zamiast zabytków?

Ja tak, mama i J nie.
Ale półtora dnia to na Delhi zbyt mało.
A z drugiej strony miasto to nie jest przyjemnym miejscem ze swoim rykiem, hukiem, smogiem, kurzem, nachalnymi przewodnikami, pazernymi na napiwki pracownikami hoteli, straganiarzami, którzy na każdym kroku chcą na nas przyciąć kilkadziesiąt rupii, i korkami ulicznymi z piekła rodem.
Co mnie urzekło?
Uliczne psy poubierane w worki i stare kamizelki.
Czy wrócę do Delhi?
Nie mam wyjścia. Muszę zobaczyć grób Gandhiego, no i zapłacić za sto komódek:)))))))))))))))))

24.01.2013

Podróży na Północ sam początek...

Tak jak przewidziałam kierowca taksówki się zgubił.
O godzinie 4 rano utknął gdzieś między drogą nr 1 i drogą nr 12.
Wyszłam w gorącą hyderabadzką noc i obudziłam strażnika. Nie bez wyrzutów sumienia, bo, rozciągnięty na dwóch plastikowych krzesełkach, chrapał w najlepsze pod szaro-burym piernatem.
Pózniej, siedząc na tylnym siedzeniu taksówki, myślałam o tym jak podobne do siebie są moje nadranne wyprawy na lotnisko.Zawsze w ciemności, gdzieś między 4-tą a 5-tą rano. Zawsze podobne widoki: kawałek autostrady, śpiące bloki z zimnymi jarzeniówkami na korytarzach, biurowce , ciche, ale już w gotowości do przywitania zastępów nudnych garsonek i zle skrojonych garniturów. A potem rondo, niezmiennie przed jakimś lotniskiem, no może oprócz Okęcia. Przed wejściem do hali odlotów gwar i rzędy metalowych wózków, które za moment poniosą sterty bagaży.
Kocham lotniska. Miłością szaloną, taką, która przyprawia o przyspieszone bicie serca. Zawsze. ( Lotnisko im. Rajiva Gandhiego w Hyderabadzie jest wyjątkowo ładne i nowoczesne, więc nietrudno dla niego stracić głowę; w 2010 r. znalazło się nawet w czołówce lotnisk Azji.)
Lot był o czasie , wschód słońca w przestworzach, krótka drzemka i lądowanie w Delhi.
Z 29 stopni przeniosłam się w rejony niemalże arktyczne. O 8:40 temperatura w Delhi wynosiła 5 stopni !!!
Przywitanie z mamą i J. Szybka fajka na `mrozie` i biała, poobijana Tata Indica, z moją fioletową walizką przywiązaną zielonym sznurkiem do bagażnika na dachu,powiozła nas w czeluście miasta...
Świeciło zimowe słońce.
Powoził Sam. 
Sam miał czapkę naciągniętą głęboko na uszy i białe, plastikowe adidasy.
Sam miał też uśmiech od ucha do ucha i, z braku radia, cały czas śpiewał.

``Masz ładny głos Sam.``
``Dziękuję Madam.``
``Co to za piosenka?``
``Aaa to nie piosenka. Śpiewam do samochodu: mój samochód, mój samochód. Mój kochany samochód!``

Czy Delhi wywarło na mnie wrażenie?
Nie.
Spodziewałam się kopa, ekscytacji jaka zawsze towarzyszyła mi kiedy byłam w Londynie, wilekomiejskiego napuszenia jakie  czuję będąc w Warszawie.
A tu nic.
Wpadliśmy w wir burej wielkomiejskiej zupy z wkładką z tłumów równie burych , opatulonych w co popadnie postaci.
Kocioł bylejakiej polewki bulgotał, kipiał, buchał śmierdzącym smogiem.
Delhi.
Stolica Indii.
Trzecie co do wielkości miasto tego kraju.
16 milionów mieszkańców.
Zagęszczenie: 23 tys osób na km kwadratowy.
Ludzie powciskani w każdą dziurę, dach, przydrożne namioty przykryte plandekami, wysypiska śmieci.
Przygnębiający obrazek metropolii, którą rocznie odwiedza ponad 15 milionów turystów.
Stare Delhi, stolica muzułmańskich Indii, wspomnienie po Mogołach i Nowe Delhi, spadek po Imperium Brytyjskim.
To pierwsze pełne meczetów, fortów i grobowców. 
To drugie zielone, z szerokimi alejami, luksusowymi hotelami i designerskimi butikami.
Nie zauroczyło mnie żadne z nich.
Patrzyłam zza szyb samochodu na pokryte grubą warstwą kurzu drzewa i tęskniłam za Hyderabadem: ciepłym, zrelaksowanym, kolorowym i buchającym zielenią.

                               *  *  *

Od naszego agenta dostałyśmy vouchery na hotele i bilety kolejowe. 
Siedziałyśmy w Jego biurze jak kwoki, wciśnięte w krzesła, rozgrzewajac się słodką herbatą z mlekiem i papierosami. 
A potem Sam odwiózł nas do hotelu.
`Duma Delhi`, tak się nazywał.
Przycupnął  pomiędzy dwoma  innymi hotelikami o równie szumnych nazwach.
Z okna widok na śmiecie i bezdomne psy, ciepła woda tylko rano, okno nie myte od nowości, ale nadrabiał przytulnością,miłą obsługą i słoneczkiem, które grzało nam stopy.


Wiedziałysmy, że wszystkiego w Delhi nie zobaczymy, więc dany nam tam czas trzeba było wycisnąć do ostatniej kropli.
Po południu  Sam zabrał nas do Lal Quila ( Czerwonego Fortu ).


Zbudowany z czerwonego piaskowca  ( ściany fortu mają 2 km długości ) przez Shah Jahana, cesarza Imperium Mogolskiego,  w latach 1638-1648, okresie największej świetności Mogołów. Sam Shah Jahan zwykł objeżdżać ulice Starego Delhi na słoniach.
Głowna barama , Lahore Gate ( Brama Lahore ) była miejscem wielu ważnych politycznych przemówień ( Nehru, Indira Gandhi ), a co roku, 15-go sierpnia ( Dzień Niepodległości ) przemawia z niej premier Indii.
Wokół pałacu nienagannie utrzymane ogrody.
Piękne kolumny, zdobienia, rzezby...To wszystko można znalezć w Czerwonym Forcie.
Czy mnie zachwycił, wzruszył, zainteresował?
Nieszczególnie.
Ale za to mnie przytłoczył. Dokładnie tak jak Delhi.
Na kolację zjadłyśmy całą górę pakor ( warzywa albo kurczak w cieście, smażone na głębokim oleju ).


Były wyśmienite. Pakory mnie wzruszyły. A do tego była Gorzka Żołądkowa.
Zasnęłam zanim zdążyłam się przykryć kołdrą.

21.01.2013

Post wart gluta do pasa :(

No i jestem.
W domu.
U siebie w Hyderabadzie. U SIEBIE !
Dziwnie brzmi?
Dla mnie trochę też. 
Południowe Indie stały się moim domem.
Szybko, nie szybko: 5 i pół miesiąca.
Północ wygnała muchy z mojego nosa i przemroziła mnie do szpiku kości.
Trzy tysiące kilometrów dały mega perspektywę, MEGA !!!
Wróciłam do drzew, kwiatów i...kolorowej biedy na ulicach.
Jest o czym pisać, ale gluty w nosie nie pozwalają na niczym się skupić.
Gorąca whisky z cytryną i miodem pomaga, ale też skutecznie dekoncentruje.
Może jutro, może pojutrze opiszę wszystko.
Obiecuję!
A teraz wskakuję do łóżka. Muszę przywitać się z `moimi` komarami...

09.01.2013

Jutro zmarznę, czyli wyprawa na północ...

O 4 rano przyjeżdża taksówka.
O 6:45 wsiadam do samolotu.
O 8:40 ląduję w Delhi.
Oczywiście jeżeli planów nie pokrzyżuje pogoda, która podobno wredna jest ostatnimi dniami na północy Indii.
Wredna jest też w Hyderabadzie nie dając nam odpocząć od upału.
Do podłości indyjskiej aury zdążyłam więc przywyknąć.
Jutro jadę na spotkanie przygody.
Delhi-Jaipur-Agra-Amritsar-Wagah Border-Delhi.
8 dni w drodze, z czego kawałek będzie na słoniu!!!
2 aparaty fotoraficzne grzecznie czekają na swój wielki czas.
Do widzenia japonki, dzień dobry trampki ( pierwszy raz od 5 miesięcy ).
Nie wiem czego się spodziewać. 
Jedni ostrzegają, że będzie strasznie zimno.
Inni uprzedzają, że Północ jest mało przyjazna.
Esteci marudzą, że Rajastan brudny.
Utracjusze radzą zabrać dużo gotówki, bo w perspektywie `rajskie` bazary`.
Słucham uprzejmie, ale nie słyszę. 
Przewodników nie czytam.
Chcę, żeby każdy dzień był odkryciem, a co z tego wyjdzie???
Opiszę po powrocie.

08.01.2013

Wrzód na tyłku, czyli transport w Hyderabadzie...

Hyderabad to potężne miasto i wydawałoby się, że prawie 8 mln mieszkańców do czegoś zobowiązuje. Ale jestem w Indiach gdzie miasta rosną, a mentalność i infrastruktura zostają w tyle.
W Hyderabadzie nie ma metra. Nie ma też tramwajów ani trolejbusów, niestety.Są za to zabytkowe, rozklekotane, warczące i pierdzące chmurami czarnych spalin autobusy.
Jak na tak wielkie miasto jest ich niewiele, a przejażdżka jednym z nich to, być może, gratka dla Pani Pawlikowskiej,która lubi pieprzyć farmazony jak to cudownie bratać się z ludnością lokalną , chociaż nawet Ona, `podróżnik wielką gębą`, po przylocie do Delhi od razu wpakowała się w taksówkę.
Autobusy w Hyderabadzie kursują od 5:30 do 23:00, ale rozkładu jazdy nie zna chyba nikt, a jeszcze trzeba wiedzieć gdzie są przystanki i mieć silne ramiona, żeby móc wisieć na drzwiach.



Ten środek transportu nie wchodzi więc w grę.
Dzięki Bogu są jeszcze riksze.
Można je znależć prawie wszędzie, ale kiedy takowej potrzeba, to okazuje się , że wszystkie są zajęte albo kierowcy nie opłaca się jechać do naszej kolonii gdzie nie znajdzie klienta w drodze powrotnej.
Ponieważ Hyderabad nie ma nazw ulic, tylko numery, a i one są dla wielu tajemnicą nie do zgłębienia,przejażdżka rikszą wymaga obeznania z terenem, bo większość kierowców nie mówi po angielsku i nie zna miasta zbyt dobrze. Trzeba się więc niezle nagimnastykować, a i tak jest ryzyko, że zamiast do hotelu rikszarz zawiezie nas do szpitala.
Każda riksza ma taksometr. Taksometr, który nie działa.
I chociaż ustawowa stawka to 11 rupii za kilometr, za pokonanie dystansu 4 km musimy wybecelować od 80-100 rupii.Biali płacą więcej, po prostu :( Chyba, że się wycwanimy i zaczniemy grać w indyjską grę polegającą na cmokaniu, kręceniu głową i ostentacyjnym szukaniu innej rikszy. Tylko że mając w rękach siaty z zakupami, które ważą pół tony,a w nich świeże ryby i lody, a nad głową słońce, które topi asfalt, w podchody nie chce nam nam się bawić i, łapiąc pierwszą lepszą rikszę, zazwyczaj sporo przepłacamy. 
Do rikszy mogą wsiąść maksymalnie 3 osoby, ale na codzień widuje się takie, w których siedzi i 5 osób, i więcej, bo do rikszy można się doczepić za jedyne 5 rupii, pod warunkiem, że zaakceptujemy siedzenie na czyichś kolanach albo wiszenie z pupą przy samej drodze. Do tego dochodzi pchanie rikszy jeśli droga jest pod górkę, bo większość tuk-tuków  nie daje rady udzwignąć ciężaru kilku osób.
Nie jest to może super wygodny środek lokomocji, ale zdecydowanie najbardziej dostępny.
Taksówki są , ale niewielu taksówkarzy mówi po angielsku i zazwyczaj mają ogromne problemy ze znaleziem naszego domu.Dochodzi więc `wrzucanie na druty` strażnika albo któregoś ze sprzątających chłopców, inaczej jesteśmy w czarnej dupie.
Większość ludzi zamożnych i ekspatów ma do dyspozycji samochód i kierowcę.
Samochód trzeba zakupić , a kierowcę można wynająć przez jedną z agencji. Przyjemność posiadania kierowcy to wydatek od 8000- 55000 rupii miesięcznie. Można wprawdzie wynająć samochód z kierowcą - stawka to 2000 rupii za 8 godzin i 80 km, ale to opłaca się wyłacznie krótkoterminowo.
My wybraliśmy opcję komfortowego mieszkania w dobrej dzielnicy plus motocykl dla Hubbiego i w związku z tym z kierowcą na codzień musieliśmy się pożegnać.
W ciągu dnia skazana więc jestem na tuk-tuki albo taksówki, co zawsze wiąże się ze stresem, że nie dojadę tam gdzie chcę, bo miasta nadal nie znam.
I chociaż udało nam się znależć kierowcę z rikszą, który przyjeżdza do nas na telefon i świetnie zna wszelkie skróty i zakamarki Hyderabadu, to, węsząc europejskie zarobki Hubbiego, Mamamossein, bo chyba tak brzmi Jego imię, robi się z dnia na dzień coraz droższy. Wydawałoby się, że rosną Jego potrzeby,ale od dwóch miesięcy nadal nie uprał swojej jedynej kurtki, a za to co na nas zarobił mógłby sobie kupić 10 nowych, i nadal nie nareperował siedzenia, które na każdym wertepie wysuwa się nam spod pup.



Mam więc zgryz, bo we czwartek lecę do Delhi.
Na lotnisku muszę być o 5 rano.
Mamamossein jest leniwy i lubi sobie pospać. Na Niego więc o tej porze liczyć nie mogę.
Zamówię więc taksówkę, która odbierze mnie z domu o 4, ale zanim tutaj trafi czeka mnie półgodzinne siedzenie w garażu razem ze strażnikiem i tłumaczenie kierowcy, który, zapewne, nie będzie mówił po angielsku, jak znależć naszą `Apurupę`. 

Wiśta wio! - łatwo powiedzieć...

05.01.2013

Moje ``codziennie``, czyli Banjara Hills od kuchni...

W drodze do pracy. Kolejny dzień na budowie.



Kaspar, niedopieszczony labrador...



Do szkoły, nawet w sobotę.



Bieda...



Kontrasty: willa polityka Jagana Reddy i lokalne slumsy.



Woda...Musi wystarczyć na cały dzień.



Herbatka, papierosek, gazetka i ranek szybko mija.



Matka ``moich`` szczeniaków. Jak zwykle nie w humorze.



Hibiskus. U nas w docznikach, tu spore drzewo.



Frangipani. Ach, gdybym mogła ten zapach zabutelkować...




7.30 rano-kiedy słońce jeszcze da się lubić:)



Śniadanko ze zmotoryzowanej kuchni.



Moi nowi przyjaciele:)



Poranny spacerek na pełnym luzie :)



02.01.2013

Rangoli, czyli Nowy Rok kolorami malowany...

O tym co to jest rangoli pisałam już w pazdzierniku przy okazji Święta Navratri.
Ale rangoli to nie tylko sposób na powitanie bóstwa, bo te kolorowe wzory ``malowane`` na podłogach mieszkań i przed wejściem do domostw mają także przynosić szczęście. Pojawiają się więc przy ważnych dla rodziny okazjach.
W niektórych domach rangoli tworzone jest codzienie, zazwyczaj przez służące.
Tradycyjnie usypywane przez kobiety rangoli w zależności od regionu inaczej się nazywa ( kolam - Tamil Nadu; mandana -Radżastan; chowkpurna - Pn Indie; alpana - Bengal Zachodni ),  różni się też kolorami i symboliką.
Jak bajecznie kolorowe i niesłychanie misterne bywa rangoli, zobaczcie sami:



A oto co ja wczoraj znalazłam w okolicy:



A gdyby ktoś zechciał spróbować, oto instrukcja, krok po kroku:

Rangoli dla dzieci, dla początkujących i dla zaawansowanych. Powodzenia !!!


30.12.2012

Babski raj !

W Indiach kobietom nie żyje się łatwo.
O tym wiedzą wszyscy, a smutne wydarzenia w Delhi są na to niezbitym dowodem...
Ale zapomnijmy o tym na chwileczkę. Na długość tego wpisu. Zapraszam Was do Hyderabadu, na uliczki starego miasta, gdzie każda kobieta znajdzie swój kawałeczek raju.

`Miasto Pereł`

Hyderabad zdobył ten przydomek dzięki niezwykle łaskawemu patronatowi Nizamów, którzy sprawowali władzę w Księstwie Hyderabadu przez ponad 200 lat.
Ich niezwykle dostatni styl życia przyciągnął setki rzemieślników z różnych stron świata, a w szczególności znad Zatoki Perskiej, która obfituje w perły.
Życzeniem Nizamów było zapewnienie stałego napływu pereł do ich księstwa. I co chcieli to dostali.
Pereł mieli tyle, że zasypywali nimi nie tylko siebie nawzajem, ale także swoich poddanych.
Od tego czasu te kamienie szlachetne stały się bardzo istotnym elementem tożsamości miasta.
Obecnie Hyderabad jest jednym z największych ośrodków nawiercania pereł i handlu nimi w Indiach. I choć zdecydowana ich większość pochodzi dzisiejszymi czasy z Chin nie zmienia to faktu, że jak perłowe zakupy to tylko w Hyderabadzie.
Jest tu nawet ulica poświęcona wyłącznie perłom: Patther Gatti, gdzie można nabyć cuda z pereł zdobione szmaragdami i rubinami.
Ceny pereł to 10-2000 rupii za gram.



Bransoletki z Hyderabadu

Znane w całych Indiach.
Plastikowe, niciane, emaliowane,inkrustowane kolorowymi szkiełkami i diamencikami,  wysadzane perłami i brylantami. To dodatek nr 1 każdej indyjskiej panny młodej, ale też ozdoba nadgarstka na codzień.
Centrum bransoletek to hyderabadzka starówka, Charminar, gdzie bajecznie kolorowe kółka panoszą się w wąskich uliczkach Bazaru Laad.



Ponad 15 tys osób zajmuje się ich wyrobem i sprzedażą.
Ceny od 20 rupii.
Cóż, ich czarowi uległam też i ja:)))



Wyglądają fantastycznie nawet z jeansami i białą, płócienną koszulą.
I czuję, że to dopiero początek mojej kolekcji:)

29.12.2012

Życie jakim je wszyscy znamy, ale czy na pewno ???

Zastanawiałam się dzisiaj,myjąc naczynia, jak zmieniło się moje życie w ciągu prawie 5-ciu miesięcy mieszkania w Indiach.
Zastanawiałam się też jak zmieniłam się ja.
To pierwsze zmieniło się na lepsze, ale tylko powierzchownie.
Żyje nam się tu bardzo wygodnie, możemy sobie pozwolić na dużo, dużo więcej niż w UK czy w Polsce. Ale nadal budzę się wcześnie rano, wyprowadzam psa na spacer o tych samych porach, nadal z zapałem oglądam poranną telewizję, nadal śledzę moje ulubione seriale, wciąż jem na śniadanie jajka i pomidory, wciąż zasiadam do kolacji z lampką czerwonego wina, nie przestałam czytać książek, nie przestałam pisać, nie przestałam trwonić czasu na fesjbuku, nie przestałam utyskiwać na ludzką głupotę i nie przestałam marzyć. Nie zniknęło moje zamiłowanie do prokrastynowania, nie zniknęły problemy z kolorem włosów.
Tak naprawdę zmieniła się tylko lokalizacja i warunki materialne.
Zmienił się też klimat, a co za tym idzie garderoba.
Ale nadal żyję życiem jakie znam od 40-stu lat: celebruję Boże Narodzenie, weekendy, lody na deser, rozmawiam godzinami z mamą, nie polubiłam muzeów, ruin i zwiedzania. A jak mi się nic nie chce to mi się nie chce, koniec kropka.
Ale chwila, pomyślałam po raz dziesiąty szorując ten sam tłusty garnek pod strumieniem lodowatej wody. Przecież nauczyłam się żyć nie mogąc liczyć na to wszystko co do tej pory brałam za pewnik.

Przykład nr 1

W kuchni nie ma gorącej wody.
Nie ma, bo nie ma. Nie było w żadnym z mieszkań, które obejrzeliśmy z agentem nieruchomości.
Nasza kuchnia wiele się pod tym względem nie różni.
Do 10-tej rano z kranu leci lodowata woda.
Koło 10-tej zimny strumień zamienia się w lekko ciepły strumień. To już duży bonus.
Jeżeli są jakieś tłuste naczynia do umycia staram się więc czekać do 10-tej, żeby uniknąć szorowania i niepotrzebnego marnowania paznokci.

Przykład nr 2

Codziennie są przerwy w dostawie prądu.
Te o stałych godzinach ( 2 godziny rano, 2 godziny po południu )spowodowane są niewystarczającą ilością węgla w elektrowniach. Te, które zaskakują w trakcie suszenia włosów albo wieczornego prysznica to skutek przeciążonych instalacji albo uszkodzonych kabli, bo np zaplącze się w nie przechodząca krowa, albo pan z szałasu spowoduje spięcie podłączając do słupa swój telewizor.
Nowe budynki mają swoje własne generatory prądu. Nasz ich nie ma. Mamy tylko podwójny akumulator na klatce, który wystarczy na jedną żarówkę w każdym pomieszczeniu i jeden wiatrak.
Jeżeli więc mamy jakieś ważne wyjście nie zostawiam mycia włosów   na ostatnia chwilę, a makijaż zdarza mi się nakładać przy latarce.

Przykład nr 3

Internet jest albo go nie ma.
Czasami winę ponosi dostawca, czasami sprzątający, którzy zamiatając wyrwą kabel ze ściany, alby kopną router, a czasami winny jest deszcz albo burza. Choć o tej porze roku, winni są głównie sprzątający i czasami Airtel.
Potrzeby kontaktu ze światem nikt nie rozumie. 
Jeżeli internet nie działa przez dłużej niż pół godziny Hubby dzwoni do menadżera budynku i podnosi głos, albo wręcz krzyczy.
To, zazwyczaj, robi na wszystkich wrażenie.

Przykład nr 4

Co miesiąc KTOŚ zapomina zapłacić rachunek za tv satelitarną. I nie byłby to wielki problem, gdyby nie to, że obraz znika nagle,  zawsze wieczorem, zawsze wtedy, kiedy jesteśmy w połowie oglądania filmu na HBO. Czasami dostawca usług jest łaskaw na tyle, że zamiast wyłączyć program wyświetli komunikat na pół ekranu, nie znikający komunikat. 
Hubby ściąga wtedy prawą rękę menadżera, Shyam`a, i  zmusza Go do zapłacenia przez telefon. Jeżeli Shyam odbierze swoja komórkę, a zazwyczaj odbiera, ten sposób działa. Ale czasami nawet natychmiastowe uiszczenie zapłaty nic nie daje i na ponowne włączenie programu czekamy 24 godziny.

Przykład nr 5

Plany nie działają. Mam na myśli plany malutkie, dotyczące np tego co zjem na śniadanie.
Dzisiaj miałam ochotę na jajecznicę.
Trochę znudzona jajkami na twardo o jajecznicy na tostach marzyłam od wczorajszego wieczora. 
Ale zanim skończyłam szorować obsrane przez kury jajka i sparzyłam pomidory zadzwonił dzwonek u drzwi.
Spodziewałam się naszego prania, bo już minęły trzy dni, ale zamiast tego na klatce stał Pan Mahindra, menadżer budynku, który poinformował mnie ze stoickim spokojem, że gaz się skończył.
Skończył się, bo przyjechali Panowie z gazowni i zabrali butle.

-Jak to zabrali butle? 
-Zabrali madam, bo już nie będą dotarczać gazu po subsydiowanej cenie 300 rupii za butlę.
-I co w związku z tym?
-Każdy musi mieć swoją butlę.
-Ale gdzie my mamy teraz szukać butli?
-Madam, niech się pani nie martwi. Ja szukam teraz alternatywnego rozwiązania.
-No dobrze, ale kiedy będziemy mieli znowu gaz?
-Dzisiaj madam.

To było o 9-tej rano.
O 14-stej Mahindra zapukał do drzwi i przynióśł nam butlę.
Butlę, za którą będziemy teraz płacić 1200 rupii zamiast 300 rupii. Butlę, o której nie ma mowy w kontrakcie. Ale kogóż obchodzi kontrakt? 
Cóż, cieszymy się, że znowu mamy gaz i jutro będzie jajecznica.

22.12.2012

Bade din ki badhai ho! ( dla sophisti.pl )

08.12.2012

Mela

Dawno nie narzekałam. Tak porządnie, na wszystko po kolei.
A dzisiaj jest idealny dzień, żeby sobie trochę pojęczeć.
Bo gorąco...
Bo głośno...
Bo ciężko się poruszać po Hyderabadzie bez własnego kierowcy...
Bo spaliny duszą...
Bo tęsknię za Kalinówką...
Bo brakuje mi Matiego...
Bo coś mi się robi na prawym udzie...
Bo ciasto śliwkowe nie ma w sobie śliwek...
Bo Hubby przypalił czosnek...
Bo nie ma śniegu...
Bo zlew pełen naczyń...
Bo gryzą komary...
Bo ledwo chodzę po jodze...
Bo syf na policzku...
Bo skóra blada...
Bo to, tamto i owamto...
Tylko, że ja narzekać dzisiaj nie będę.
Niech naczynia sobie leżą w tym zlewie. Jeszcze mamy kilka talerzy i widelców. Jak się skończą, pozmywam.
Syf, tak jak się pojawił, tak zniknie, a od czego są w końcu korektory ?
Skóra blada, bo zima przecież jest:)
Śniegu nie ma, bo jestem w tropikach.
Z Matim pogadam na Skypie.

Nie będę narzekać także z innego powodu...
Wczoraj wieczorem uświadomiłam sobie w pełni jakie mamy szczęście, że możemy pomieszkać w tym oszalałym, rozbuchałym, nieogarniętym kraju, gdzie każdy dzień niesie ze sobą małe wyzwania i duże doświadczenia.
Wczoraj wieczorem wsiadłam w taksówkę i pojechałam do Patancheru, małej wioski, gdzie mieści się szkoła Hubbiego.
Nad polami, poprzetykanymi palmami kokosowymi, zachodziło właśnie słońce,



szkoła, upstrzona setkami kolorowych światełek, rozbrzmiewała kolędami z okazji świątecznej meli (mela, czyli market w hindi), ogień buzował na grillach, krzaczysko Gwiazdy Betlejemskiej panoszyło się dumnie na trawniku, były choinki, były fajerwerki i była cudowna atmosfera.
A potem przysypiałam w drodze powrotnej do domu, kiedy podeszwy moich butów topiły się od silnika w szkolnym autobusie.
I na nowo, bo grudniowo, zakochałam się w Indiach...
A smak tego jak było, poniżej:)









02.12.2012

Odrobina dekadencji, czyli powitanie grudnia

1/3 roku w Indiach już za nami i nagle znalezliśmy się w grudniu.
W grudniu, który wcale nie wygląda i nie pachnie jak grudzień.
Ten przedziwny fakt trzeba było jakoś uczcić.
A jak uczta to tylko w Taj Krishna.
O tej oazie w środku miasta pisałam 24-go września.
Dzisiaj więc bez słów:)



01.12.2012

Początek zgubionego tygodnia

Zgubiłam gdzieś 5 dni.
Zginęły w moim `Biurze Małego Roztargnienia I Zbijania Bąków`.
Tak po prostu.
A wszystko to wina zeszłego poniedziałku, który na dobre wytrącił mnie z równowagi.

Przedstawiam Emmę.
Emma jest Angielką.
Emma ma 35 lat.
Emma jest wysoka i bardzo szczupła.
Emma ma dwa cienkie warkoczyki.
Emma pracuje w szkole.
Emma jezdzi na motocyklu.
Emma ma poczucie humoru w stylu Monthy Python`a.
Emma uwielbia steki i tłuczone ziemniaki.

Lubię Emmę.

W poniedziałek rano Emma wskoczyła na swojego chromowanego Enfield`a i , podążając za Hubbym, pojechała do szkoły.
Bo Emma pracuje w tej samej szkole co Hubby.
Ja zostałam w domu z Frankiem i z ambitnymi planami na cały dzień. Na cały tydzień nawet.
To znaczy niezupełnie zostałam w domu z Frankiem, bo poszłam z nim na bardzo wczesny spacer.
Franek ganiał wiewiórki i gołebie, a ja kopałam kamyczki.
Ale błoga atmosfera obietnic i planów nowonarodzonego tygodnia szybko wzięła w łeb jak wróciłam do domu i w garażu zastałam obydwa motocykle.
Emma miała wypadek.
Potrącił Ją jeden z kilkudziesięciu szkolnych autobusów, które pędzą dwa razy dziennie po Hyderabadzie. Bez opamiętania i bez wyobrazni. Okazuje się także,że bez jakiegokolwiek poczucia odpowiedzialności czy,chociażby, współczucia.
Wiem to, bo nie raz zdarzyło mi się w ostatniej chwili odskoczyć na bok kiedy, jakby znikąd, pojawiał się za mną albo przede mną rozklekotany, trąbiący i śmierdzący spalinami gigant.
Taki sam jaki zahaczył w poniedziałek o motor Emmy.
Zahaczył, zepchnął Ją na pobocze,po czym, nawet nie zwalniając , odjechał w chmurze smogu.
Emma zaliczyła glebę.
Wylądowała z hukiem i wylądowała twardo, bo na swojej torbie z laptopem, który złożył się na pół.
Obejrzałam pózniej Jej kask i cienką skórzaną kurtkę.
Kask miał cały bok obdrapany, a kurtka była z jednej strony w strzępach.
Emma wyszła z tego incydentu z dwoma dziurami na łokciu i zdartym do żywego biodrem.
Miała też skręconą kostkę i kupę siniaków.
I mogłabym teraz popaść w samouwielbienie i napisać o tym jak to się Emmą opiekowałam, czyściłam rany i aplikowałam maść z antybiotykiem.
Ale zamiast tego napiszę o tym jak jestem oburzona na absolutną znieczulicę indyjskiego społeczeństwa.
Znieczulicę tak zaawansowaną, że kiedy Emma leżała na poboczu, to zgromadzeni wokół Niej mężczyzni robili zdjęcia telefonami komórkowymi.
Nikt nie zadzwonił po pogotowie, nikt nie podał ręki, nikt nie pomógł Jej wstać.
Żeby podnieść motocykl ważący 180 kg musiała tupnąć obolałą nogą i krzyknąć, innaczej nikomu by nie przyszło do głowy, żeby się ruszyć.
Witam w Indiach, w Indiach , do których nie jesteśmy przyzwyczajeni oglądając filmy o Gandhim i uduchowionych guru.
Witam w Indiach gdzie każdy myśli wyłącznie o sobie.
Witam w kraju, w którym papierek na czyimś  przystrzyżonym trawniku obudzi z popołudniowej drzemki bosonogą służącą w bawełnianym sari, a ta pogna za nami z perzkleństawmi na ustach albo z kijem w ręku. Jak ten sam papierek znajdzie się na trawniku sąsiada, to ta sama służąca będzie nadal w najlepsze pochrapywać w swoim plastikowym krzesełku.
Witam w kraju, w którym Emma nie mogła zgłosić wypadku na Policji, bo jej motocykl zrejestrowany jest w innym stanie.
Witam w Indiach, w których nikt nie poczuwa się do winy.

`Pilnuj siebie, będziesz w niebie` nabiera w tym kraju zupełnie nowego, przerażająco dosłownego znaczenia...
Poruszona tym do głębi postanowiłam cały tydzień się obijać i słuchać muzyki na cały regulator.
A co, `wolnoć Tomku w swoim domku` ...

26.11.2012

11 dni...

Nadal jestem w Indiach.
Nie spakowałam nagle walizki z postanowieniem, że nigdy, przenigdy tu już nie wrócę:)
Ale czas tutaj płynie jakby trochę inaczej i, hop siup, minęło 264 godziny od mojego ostatniego wpisu.
Myślami byłam trochę w Polsce a trochę Bóg wie gdzie.
W międzyczasie miałam tzw załamanie nerwowe, napisałam artykuł dla sophisti.pl,zjadłam tonę ciasteczek nadziewanych czekoladą, obiecałam sobie, że będę bardziej systematyczna, zrezygnowałam z dotychczasowych zajęć jogi ( ale to oddzielny temat),wypiłam 2 butelki czerwonego wina, zmieniłam , znowu, kolor włosów ( a co, Indie nie zwalniają od wizyt u fryzjera ), przeczytałam dwie książki, z czego jedna była fantastyczna, druga trochę mniej dobra i byłam pielęgniarką przez pół dnia dla biednej Emmy, która miała wypadek na motocyklu.
Ale ponieważ to nie wystarczająco Indii w Indiach, nakręciłam trzy krótkie filmiki mniej lub bardziej na temat.
Z góry przepraszam za skaczący obraz, ale ciężko filmować wlokąc się po wertepach w japonkach z kamerą w jednej ręce i smyczą z Frankiem na końcu w drugiej.
Przepraszam też za skandaliczną jakość You Tube. Na to nie miałam żadnego wpływu.
Cóż, po tych wszystkich tłumaczeniach i przeprosinach nie pozostaje mi nic innego jak zaprosić wszystkich, którzy tu zaglądają na krótką wizytę na wzgórzach Banjara:)



    


15.11.2012

Na cenzurowanym...

Należymy z Hubbym do tej wielkiej grupy ludzi, którzy lubią oglądać telewizję.
Nie udajemy, nie kolorujemy prawdy.
Telewizja jest naszym przyjacielem, nie wrogiem.
Przyzwyczajeni do tego, że sami, według własnego kodu moralnego, oceniamy co jest dobre a co złe,nie przestajemy ulegać cowieczornej frustracji.
Nie dlatego, że nasz język jest ubogi i bez `dup`, `choler`, `kurew` i `skurwysynów`, które są skutecznie wyciszane, przestajemy rozumieć co oglądamy.
Nie dlatego też, że podniecają nas czyjeś genitalia albo biust, i, widząc zamazany punkt zamiast gołych cycków, zmieniamy kanał z nadzieją na obejrzenie cudzego sexu.
Nie, nas doprowadza do szału fakt, że dorosłą widownię, bo zakładam, że tylko taka zasiada przed ekranem TV po północy, traktuje się jak grupę niewinnych pensjonarek z końca dziewiętnastego wieku.
Życie jest jakie jest i czasami, jak to powiedział kiedyś Pan Profesor Miodek,mięsem trzeba rzucić, żeby człowiekowi ulżyło.
Ciężko też byłoby znależć  we współczesnym świecie nastolatka, który nie wiedziałby jak i czym robi się dzieci.
Plaże oblegane są przez miliony kobiet w stringach.
W Indiach, na ulicach, ludzie palą, a sklepy z alkoholem, mimo, że zakratowane, nie są żadną tejmnicą.
Dleczego więc, ogladając film w kinie, za każdym razem jak ktoś zapala papierosa, środek ekranu zakrywa napis, że palenie szkodzi zdrowiu i życiu?
To już wiemy, a wyborów i tak dokonujemy sami.

Wolność słowa w Indiach jest nominalnie chroniona przez konstytucję tego kraju.
Konstytucja gwarantuje wolność wypowiedzi, ale nakłada pewne ograniczenia co do treści tychże wypowiedzi mając w zamyśle utrzymanie komunalnej i religijnej harmonii, która nie raz w hostorii została niebezpiecznie zachwiana.
Niepożądana treść to wszystko co `` zagraża jedności, integralności, obronności, bezpieczeństwu i suwerenności Indii, a także przyjaznym stosunkom Republiki Indii z innymi krajami i porządkowi publicznemu ``.
Przeciętny obywatel tego kraju nie dowie się więc z rodzimych środków masowego przekazu o tym , że Premier nie sprawdza się w swojej roli. Ocenić działanie szefa rządu będzie więc każdy szarak musiał sam, no chyba, że nauczy się angielskiego i powędruje do księgarni, żeby zakupić magazyn ``Time``.
Jeśli chodzi o treści wyłącznie dla dorosłych, to posiadanie i oglądanie filmów pornograficznych jest absolutnie legalne. Zakazana jest wyłącznie ich dystrybucja.
Z filmów, reality show, a nawet teledysków wycina się więc nieprzyzwoite sceny,a te bardziej odważne bywają nawet zakazane w całości.
Zasady te nie odnoszą się jednak do literatury, i w każdej księgarni na półce z bestsellerami stoją sobie dumnie wszystkie części ``50 twarzy Grey`a``, które, jak już wszyscy wiemy, są niczym innym jak ujętym w ładne słowa porno dla znudzonych gospodyń domowych.
Magazyny pornograficzne są , teoretycznie, zakazane, ale znając sprzedawcę w lokalnym sklepiku można i takowe wydawnictwa zakupić `spod lady`.
Publikacje zagraniczne, takie jak `Playboy, są praktycznie niemożliwe do zdobycia, a ich wysyłanie do Indii jest zabronione.
W przeważającej wiekszości przypadków są one konfiskowane przez celników. Osoba, do ktorej przesyłka jest skierowana narażona jest na `nieprzyjemności` ze strony indyjskiego prawa.
Zdarzają się także przypadki cenzurowania zawartości Internetu.
Nie ma oficjalnego prawa, które by to medium regulowało, ale treść niektórych stron zostaje po prostu usuwana.
Na kampusie ICRISATU gdzie mieści się szkoła Hubbiego, mimo, że szkoła zamyka swe drzwi dla uczniów o 15.00,mieszkańcy nie mają dostępu do żadnych stron internetowych o zawartości erotycznej czy pornograficznej.
I nie chodzi tu o poddawanie się lubieżnej rozrywce, ale o podstawowe, wydawałoby się , prawo osoby dorosłej do decydowania o tym co i kiedy ogląda.
I tu dochodzę do tego co mnie dziwi najbardziej.
Na każdej ulicy mężczyzni, w biały dzien, nie usiłując się nawet schować, oddają mocz, inni robią kupę,kobiety, niby zakryte sari, odsłaniają ponętne brzuchy i boczki, dzieci biegają po ulicy bez majtek, reklama indyjskego Grand Prix Formuły 1 skupiona była nie na kierowcach, ale na okrągłuch pupach czterech sexownych kobiet ubranych w kuse mini spódniczki, nadal istnieją objazdowe kina porno, prostytucja kwitnie, wymalowane hijras ( eunuchy) paradują po ulicach, mężczyzni tłuką kobiety w biały dzień na oczach wszystkich sąsiadów, aborcja jest legalna, Kamasutra wryta w historię tego kraju, nawet hinduscy bogowie mają na sumieniu zdrady.
Dlaczego wiec tyle tutaj hipokryzji?
Dlatego, że miliony analfabetów, którzy mają telewizory w swoich pokleconych z dykt domkach nie będą wiedzieli o co chodzi?
Dlatego, że, jak twierdzą niektórzy, naród indyjski nie jest na obecność przekleństw i seksu w  filmach przygotowany?
Jak więc wytłumaczyć setki flmów, w których rządzi przemoc?
Czy zabijanie jest bardziej moralne od wyimaginowanego wampira pijącego czyjąś krew albo uorawiającej sex pary?

Nie rozumiem.
Nie rozumiem.
Nie rozumiem.

Do autobusu szkolnego, który codziennie zabiera Hubbiego do pracy wsiadają uczennice w szortach odsłaniających pośladki.
W szkole wykładana jest edukacja seksualna, bez cenzury.

Nie rozumiem.

`Indiana Jones And the Temple of Doom` był zakazany w całym kraju ze względu na sportretowany tam rasizm i tendencje imperialistyczne.
`Dziewczyna z tatuażem` nie była pokazywana w Indiach ze względu na sceny gwałtu(a przecież te sceny można było po prostu wyciąć).
Cztery prowincje: Goa, Nagaland, Andhra Pradesh i Tamil Nadu zakazały pokazywania w kinach `Kodu Da Vinci`.
`Miasto radości`, piękny i budujący film, był zakazany w Zachodnim Bengalu.

W kraju gdzie od setek lat życie ludzkie nic nie znaczy, gdzie codziennie giną setki dziewczynek, gdzie gwałty są na porządku dziennym, gdzie setki milionów żyją poniżej granicy ubóstwa,gdzie kafejki nazywają się `Nora Hitlera`, albo `Kafejka u Hitlera`, gdzie kobiety, przy pomocy chirurgów plastycznych zmieniają wszystko co się da, gdzie sceny z Kamasutry widnieją na ścianach świątyń, gdzie kwitnie korupcja,przeszkadza słowo`dupa`.

Witam w Indiach, największej i najbardziej nielogicznej demokracji świata...
   
14.11.2012

Niebo w ogniu - duchy precz!!!

W moich najśmielszych wyobrażeniach nie spodziewałam się tego czego doświadczyłam wczoraj.
Po południu zahuczało, a potem niebo rozbłysło tysiącami fajerwerków. `Zapłonęły` ulice, bąbelki wypełniły kieliszki i zawirowało nam w głowach.
Hyderabad świętował jeszcze dłuuugo po tym jak nadeszła pierwsza w nocy i, totalnie ogłuszeni, poszliśmy spać.
Tak było u nas na tarasie:


  
Jak było na dachu i co z tego dachu zobaczyłam, cóż, jestem zmuszona zatrzymać dla siebie.
Żenująca ostatnimi czasy prędkość internetu nie pozwala mi załadować filmów, które wczoraj nakręciłam:(
Musicie mi więc uwierzyć na słowo: BYŁO  MAGICZNIE !!!

13.11.2012



Nieco odświętnie zaczęło się już robić miesiąc temu.
Tak jak słynna reklama Coca-Coli z pędzącymi wśród śnieżnej zadymy ciężarówkami wprowadza w bożonarodzeniowy nastrój, tak reklamy garnków z nierdzewnej stali, biżuterii i wysyłkowych portali internetowych trąbiły od kilku tygodni, że zbliża się Diwali.
Ponieważ Diwali to największe szaleństwo zakupów w całym roku,w sklepach , z dnia na dzień, widać było coraz większe poruszenie,a powietrze powolutku gęstniało od wiszącego w nim oczekiwania.
Wczoraj od rana okolica huczała od fajerwerków.
Huczeć zresztą nie przestała, bo nawet teraz, kiedy próbuję się skupić, co kilka minut słyszę wybuchy.
Dzisiejszy poranek też był zupełnie inny niż wszystkie.
Maszerując z zaspanym Frankiem po okolicznych wzgórzach delektowałam się niespotykaną ciszą, która tak bardzo przypominała mi Wielkanoc albo Boże Narodzenie w Polsce, przerywaną jedynie odgłosami cichej krzątaniny gdzieś w kuchni albo w ogrodzie, i zapachem mydła.
Mój znajomy wąsacz siedział po turecku i się golił.
Do drzewa przymocował kawałek lusterka i bardzo ostrożnie, przy pomocy zardzewiałej brzytwy , zbierał pianę z policzków. Z szałasów, które panoszą się na chodnikach, unosił się słodko pachnący dym. Ciasteczkowy przyjaciel Franka miał na sobie świeżo wypraną koszulę. Trzy kobiety myły włosy w wielkiej, niebieskiej beczce. Przed domami mieniły się wszystkimi kolorami tęczy diwali rangolis,



a na barmach, drzwiach i samochodach dyndały girlandy z aksamitek.



Diwali, albo Deevapali, `festiwal świateł`...
Święto ruchome, obchodzone co roku między drugą połową pazdziernika i końcem listopada.
W tym roku wypada właśnie dziś.
Dla Hindusów to jeden z ,jeśli nie najważniejszy, festiwal religijny w roku.
W czasie Diwali gliniane lampki diya wypełnione oliwą albo ghee palą się całą noc sygnalizując triumf dobra nad złem,dokładnie



wysprzątane domy gotowe są na godne powitanie bogini Lakshmi, a niebo wariuje od fajerwerków, które mają za zadanie odstraszenie złych duchów.
Diwali , w zależności od stanu, trwa od pięciu do dwóch dni.
Pierwszego dnia wiekszość indyjskich biznesów zaczyna nowy rok finansowy, a rolnicy świętują koniec zbiorów modląc się jednocześnie o obfite plony w przyszłym roku.
Ale Diwali ma przede wszystkim wymiar duchowy.
To świeto symbolizuje wewnętrzne oświecenie.
Zwycięstwo dobra nad złem to nic innego jak wygrana światła wiedzy nad mrokami ignoracji.
W Andhra Pradesh Diwali trwa dwa dni.
Popularne wśród dzieci, bo oznacza tony słodkości i fajerwerki.
My słodkości oczywiście też zakupiliśmy, wprawdzie nie tradycyjne, bo za indyjskimi słodyczami nie przepadamy, ale są czekoladki, są owsiane herbatniczki, ciasteczka z borówkami i moje ukochane gulab jamun.
Chociaż w Diwali unika się mięsa i alkoholu, my świętujemy na swój sposób: kurczak z KFC ze swieżą kolendrą i schłodzone, czerwone wino Sula.
Z nowych ubrań zakupiliśmy po parze jeansów, a mnie,dodatkowo, dostała się porcelanowa popielniczka ze słoniem ( poprzednią zbiłam:((( )Na dom albo nowy samochód nas nie stać, ale jak zajdzie słońce,zapalimy nasze kolorowe diyas



i wystrzelimy z dachu 250 fajerwerków...
I mam nadzieję, że tym sposobem odgonimy na dobre nie tylko złe duchy ale i muchy w nosie:)

Happy Diwali!

12.11.2012

Życie towarzyskie...

W maju Franka napisała w mailu do mnie:

`Życie towarzyskie jako takie w Hyderabadzie nie istnieje. Trzeba je sobie stworzyć samemu.`

Nie zwróciliśmy na to z Hubbym szczególnej uwagi.
Będąc towarzyskimi inaczej, nie przeszkadza nam spędzanie większości czasu we `własnym sosie`.
Nie chadzamy, od kilku już lat, do klubów, a stanie godzinami przy barze w pubie też nas nie rajcuje.
Nad powyższe rozrywki przedkładamy ciągnące się w nieskończoność kolacje w przytulnym gronie: wielkie żarcie spłukiwane czerwonym winem i przyprawione pijackimi rozmowami o naprawianiu świata.
Ale tak naprawdę, bardziej niż wszystko inne, uwielbiamy nasze leniwe weekendy. Książki, filmy i seriale skutecznie zastepują znajomych.
Nie mamy pędu do poznawania ludzi za wszelką cenę, do bywania, pokazywania się i rozmów o niczym.
Ja jestem wyjątkowym leniem towarzyskim.
Przyjaciół niewielu, znajomych odrobinę więcej, ale i tak, z lekkim zażenowaniem stwierdzam, nie dbam o tych co są.
Czasami myślę, że może to nie ja, bo każdy kij ma dwa końce, ale obarczanie winą drugiej strony jest takie passe...
Mea culpa.
Przechodzę więc nad tym do porządku dziennego i otwieram kolejną książkę.

Podobno nikt nie jest wyspą...
Ja nią jestem. I do tego moja wyspa jest niemalże bezludna.
I tu, drodzy znajomi i przyjaciele,którzy ten wpis czytacie, proszę się nie oburzać, bo jeśli mnie dobrze znacie, to wiecie o tym od dawna:)

Wiadomo, że wiele znajomości rodzi się w miejscu pracy.
Moja praca to pisanie: ja , komputer, kartki, długopisy, kilka książek i niekończące się monologi w lustrze.
Na zdobycie nowych znajomych w realu nie mogę więc za bardzo liczyć.
Owszem, jest Lindy, Amerykanka z Kolorado, którą poznałam na zajęciach z jogi, ale , po pierwsze, życie Lindy toczy się głównie w obrębie luksusowej wspólnoty mieszkaniowej o wdzięcznej nazwie `Dolina Szeptów`, a po drugie mój jedyny wypad z Nią na kawę zakończył się katastrofą, kiedy to po wypiciu mrożonego Chocachillo, a kawy pić nie mogę, dostałam napadu takiego ADHD, że nie tylko nie mogłam usiedzieć na kanapie robiąc co kilka minut jednoosobową meksykańską falę, ale dodatkowo nie dałam biednej Lindy dojść do słowa. Za każdym razem kiedy otwierała usta, ja nagle przypominałam sobie jakąś denną historię z dzieciństwa, którą  koniecznie musiałam streścić.
Spotkanie to okupiłam nie tylko palpitacjami przez resztę dnia, ale także mega poczuciem winy i długim mailem z żałosnymi, w sumie, przeprosinami.
Z Lindy jesteśmy w kontakcie, ale wyłącznie mailowym. Na przygotowane przez Nią i Jej męża Halloweenowe party byliśmy zaproszeni, ale w końcu zostaliśmy w domu, bo,najzwyczajniej w świecie, nie chciało nam się ruszyć tyłków z kanapy...
Jest też Helge, szef Hubbiego, i jego żona Franka .
Niezwykli ludzie, którzy jednak po 9-ciu latach tu spędzonych mają swoje życie i choć, od czasu do czasu, spotykamy się na lunch albo kolację,jest to, ze względu na relacje zawodowe Hubbiego, znajomość nieco ostrożna.
Nasi niemieccy sąsiedzi, Nadine i Hendrick, są niesłychanie miłą parą,ale ledwo się poznałyśmy, a Nadine już wraca z powrotem do Wiesbaden. Może więc wystrzelimy jutro razem fajerwerki z naszego dachu, żeby uczcić Diwali....może...
Huma, która mieszka w `pałacu` za rogiem i wydaje kolorowy magazyn, jest cudownie ciepłą i normalną osobą,ale po śmierci obydwojga rodziców na początku roku, pozostaje w nieustannej depresji. Moja ciemna osobowość plus Jej mroczne nastroje nie wróżą zatem nic dobrego, aczkolwiek zdarza sie, że spędzimy dwie godziny rozmawiając o torebkach , co podnosi Humę na duchu. Mnie też.
Huma martwi się że mizernie wyglądam i za wszelką cenę szuka mi znajomych, co muszę przyznać, choć bardzo miłe, na dłuższą metę nieco męczy i zobowiązuje. A ja zobowiązań nie lubie.
Jej ekscytacja na punkcie dzieci, które powinniśmy z Hubbym zacząć jak najszybciej robić odrobinę mnie przeraża.
Nasze kontakty nie są więc częste.
Dawn, Amerykanka,którą poznałam na lunchu u Humy, kobieta z potężnym emocjonalnym bagażem, nie podziela moich zainteresowań i strasznie powoli mówi.Przejęła się faktem ,że miałam depresyjny wrzesień i na siłę próbuje mnie włączyć w wycieczki do fortu albo zajęcia z szycia.
Hmmm...... 
Znajomi Hubbiego z pracy są daleko, na kampusie, więc nasze spotkania są ograniczone, choć osobowości wśród nich pełno: komiksowo wkurwiony Harpal,Emma- miłośniczka motocykli o fantastycznie brytyjskim poczuciu humoru,zawsze smutna Amanda z Nowej Zelandii,Maggie i Jonathan, Gautham i Lina, Rebeca i nieco melancholijna Miriam...  
Poznani przez nas zupełnie przypadkowo Hyderabadczycy są cudownie serdeczni, ale żyją we własnych bańkach mydlanych, gdzie spontaniczna wyprawa do Bangalore w środku nocy trwa 3 dni:)
No i jest jeszcze TEA House, czyli stowarzszenie ekspatów.
TEA House, klub towarzyski, zródło informacji i sieć wsparcia dla rodzin spoza Indii.
Co Tea oferuje?
Będąc członkiem ( $100 dolarów od pary za rok ) , za uiszczeniem dodatkowej opłaty, można się nauczyć szyć patchworkowe kołdry, uczestniczyć w lekcjach gotowania ( co tydzień w innym domu ), malować, rozmawiać po francusku o polityce, kleić kalendarze adwentowe,pocić się na aerobiku, spotykać wielodzietne rodziny na niedzielnych piknikach, piątkowych drinkach w klubie golfowym albo na przyjęciach okolicznościowych, na które wszyscy przebierają się za Indian. 
Można też zapisać się do klubu książki, co czwartek chodzić na lunch do innej restauracji, spotykać się w środowe poranki na kawie i ciastku, i robić zabawki na choinkę.
Nie moja bajka...Nie mój kurnik...
A czym w rzczywistości jest TEA?
Grupą żon i matek wzajemnie się adorujących albo wzajemnie się nie tolerujących, z wiodącą prym gwardią francuską.
To stowarzyszenie bezpłciowych , plotkujących Pań, które albo narzekają na służące albo na swoich kierowców.
Panie te lubia też wykazywać się duchem społecznikowskim.
Uczą somalijskie kobiety angielskiego, pomagają w sierocińcach, oragnizują zbiórki ubrań i pomagają socjalizować szczeniaki w schronisku Blue Cross.
A wszystko pdszyte sztucznym blichtrem  na hollywoodzką skalę .
Ja, istota od urodzenia aspołeczna i niezbyt dobrze `działająca w zespole`, z ofert wybrałam jogę.
Hubby nie wybrał nic.
Za $100 dostaliśmy więc zbiór przewodników, przydatnych, nie powiem , i 20% rabatu w niektorych restauracjach.
Przez chwilę rozważałam  dprzyłączenie się do klubu książki, ale nie trafiają do mnie ich literackie wybory.
Pozostaje nam jeszcze zrzeszenie spacerowiczów, ale my z Hubbym spacerów nie lubimy...
Z kim więc sie przyjaznię w Indiach?
Ostatnio związałam sie emocjonalnie z młodą Afganką,Rukhsaną i Jej bratem Jahanem , bohaterami książki ``The Taliban Cricket Club``.
Lubię też towarzystwo Bronka i Janka z ``Czasu Honoru``. Władek mnie irytuje , Michał to obszczymurek, Wanda jest bezpłciowa, a Lenka działa mi na nerwy. 
No i są  jeszcze Mary i Edith, zamieszkujące Downton Abbey i ich babka, rewelacyjna Dowager Countess of Grantham.
Czy czuję się samotna? Czasami, ale staram się o tym zbyt dużo nie myśleć...
Tylko Franek pozostaje w miarę niewzruszony i potrafi się zaprzyjaznić nawet z wiadrem....:)  

09.11.2012

Bo życie piękne i nieprzewidywalne jest:)

Poczłapaliśmy z Frankiem na popołudniowy spacer. Obydwoje nie w humorze, obydwoje wyrwani z głębokiej drzemki w przyjemnie zacienionej sypialni.
Franek ciągnął w stronę martwej, mocno już śmierdzącej  kozy, ja w stronę trochę mniej przygnebiającego ścieku pędzącego po ulicy.
Poszliśmy w końcu na kompromis, tzn Franek dostał przekąskę i łaskawie podążył za mną...
Wróciły!!!
Spały na chodniku tam gdzie zawsze.
Dwa chude, wtulone w siebie,łaciate worki pcheł.
Wystarczyło, że zagwizdałam i już pędziły w naszą stronę.
Zatańczyły wokół Franka, zaskomlały do mnie.
Musiałam kucnąć  i Pradesh wdrapał mi się na kolana.
Mają się dobrze, choć strasznie przez te trzy dni wychudły.
Poszły z nami na spacer, a potem dostały jeść i pić.
W drodze powrotnej, kiedy siłowałam się z drzwiami do naszego mieszkania, moja znajoma gołębica zatrzepotała nagle skrzydłami i odleciała.
Dziwne, bo już myslałam, że jest jakaś nienormalna.
Jak bardzo się ucieszyłam kiedy znalazłam w gniezdzie dwa pisklęta.
Nie za piękne, mocno naburmuszone, ale dzielnie trzymające się w malutkim gniezdzie.



Andhra i Pradesh, mam nadzieję, że dane wam bedzie dorosnąć, bo wcale nie chcę się z wami żegnać...
Paskudne pisklaki,chociaż nie trawię gołębi,mam nadzieję, że przetrwacie jakoś na tym obsranym parapecie i któregoś dnia odlecicie w świat.
Bo życie piękne i nieprzewidywalne jest...
  
09.11.2012

Grzeszne przyjemności, małe szczęścia i trochę smutku, żeby nie zwariować...

Mieszkam w Indiach.
Naprawdę!
Minęły już ponad trzy miesiące, a ja nadal muszę sobie tą mantrę regularnie powtarzać, bo zapominam. Zapominam jakie mam szczęście, że mogę w życiu tego zwariowanego kraju uczestniczyć.
I choć codzienność tutaj wcale nie jest różowa, znajduję coraz więcej przyjemności, nawet jeśli są one tycie, tycie; zasysam szczęście jak mrówkojad, gdzie tylko się da i staram nie dawać się smutkom.

Nasza rodzina ostatnio się powiększyła.
Hubby zakupił motocykl.
Nie byle jaki bo klasyk, Royal Enfield : `Made like a gun, goes like a bullet`.


Nigdy nie byłam specjalną fanką motycykli.
Nigdy nie rajcowała mnie szybka na nich jazda.
Ot kilka przejażdżek Harleyem z Les Issambres do St Tropez i zawsze byłam wściekła, że kask rujnuje moją fryzurę.
Ale w Indiach wszystko ma inny wymiar.
Fryzura nie jest ważna, bo upał i tak ją rujnuje, a Enfield dał nam niesłychaną wolność.
Nie musimy polegać na kierowcach czy tuk-tukach.
Wskakujemy na nasze turkusowe baby, ja wkładam na głowę mój złoty kask ( taaaak, złoty! ) i wtapiamy się w oszalały ruch Hyderabadu.



Wszystko nagle nabiera innych kolorów, widzę rzeczy, które do tej pory przesłaniała mi brudna szyba samochodu albo dach rikszy, gorące powietrze już nie jest gorące tylko przyjemnie ciepłe, no i omijamy wszystkie korki.
Nawet zakupy nie są problemem. Ładujemy czarny plecak na maksa.
Nie dopina się i wystają z niego butelki piwa, chleb i szczypiorek. I jest rewelacyjnie chociaż wyglądam jak wielbłąd.
Do tego, na ramieniu, siatka z mega kubełkiem z KFC i wtedy dopiero jest jazda! 
Moje małe duże szczęście...

KFC, do którego jeżdzimy po skrzydełka jest niesłychanie cichą restauracją.
Wprawdzie w tle gra muzyka, ale pracownicy milczą.
Wszyscy zatrudnieni są głusi.
Jest specjalnie skonstruowane menu, na którym wskazuje się swoje zmówienie.
I serce rośnie jak czekamy na nasze 40 kawałków kurczaka.
Grupa młodych chłopców dostała ogromną szansę w tym bezlitosnym kraju.
Moje małe, ich wielkie szczęście...

Szczeniaki blizniaki zostały ochrzczone. Uroczyście, w obecności Franka i Sony.
Ten z kłapciastymi uszami to Andhra, a ten ze stojącymi uszami to Pradesh.
Andhra i Pradesh zostały też odrobaczone, a powłoka kurzu usunięta z ich sierści przy pomocy mokrych chusteczek.
Jeszcze 4 dni temu czekały na mnie i Franka pod starą rikszą. Broniły nas przed innymi psami i każdym kto do Franka chciał podejść.
Wtedy widziałam je razem ostatni raz...
3 dni temu Andhra spał, półprzytomny, na środku drogi.
Nie reagował na mój głos, nie reagował na trabiące wściekle samochody.
Miał naderwane ucho i nie mógł się podnieść. Nie tknął jedzenia.
Tego samego dnia zalazłam Pradesha na jednej z budów.
Podbiegł do nas zawzięcie merdając ogonem , zjadł solidną porcję jedzenia, wypił wodę i zniknął w krzakach.
Od tego czasu nie widzieliśmy ani jednego ani drugiego.
Religijnie, 3 razy dziennie, noszę ze sobą jedzenie i wodę w torbie. Na wszelki wypadek.
Dzisiaj rano stwierdziłam, że to nie ma sensu.
Cokolwiek się z nimi stało, miały kilka tygodni z pełnymi brzuszkami.
Nakarmiłam więc wielkiego, rudego psa. Zawsze dostojny, zawsze warczący na Franka, od kilku dni leży w jednym miejscu z zaropiałymi oczami. Targają nim nieustanne drgawki.
Dzisiaj nawet nie warknął.
Dałam mu jeść i pić.
To był pewnie jego ostatni posiłek..., ale za to dobry.
Moj mały wielki smutek...

Wczoraj znowu `zgrzeszyłam`:)
Moja krótka wyprawa do miasta zaowocowała w dwie nowe książki.
Muszę przyznać, że tutejsze księgarnie to moja największa przyjemność:))) Okno na cały świat. Skarbnica słów...



A dzisiaj zachciało nam się sernika. 
Tak naprawdę to sernik chodzi mi po głowie już od jakiegoś czasu. Prawdziwy, pieczony sernik.
Znalazłam więc europejską ciastkarnię i zamówiłam sernik z wiśniami!!! 
Ach, grzeszyć, tak właśnie, lubię! Bardzo lubię!

W niedzielę wybraliśmy się do kina na nowego Bonda.
Kino w sercu Indii. Czegóż można się spodziewać???
Można się spodziewać sali w stylu Art-Deco, ze złotymi słońcami i gwiazdami na ścianach, z fotelami z wysuwanym siedzeniem,w które człowiek zapada się jak w śmietankową piankę...
A to wszystko za jedyne 150 rupii, czyli 14 zł!
Małe duże szczęście...

A potem stek, tak miękki, że można go kroić łyżką, tłuczone ziemniaki z masłem i sos z czarnego pieprzu... Skok na motor i jazda do domu. Wyścig z zachodzącym słońcem.
Grzeszne przyjemności...

Dzisiejszy poranny spacer w miłym dla skóry chłodzie i leżące na chodniku kwaty Frangipani o kremowo-żółtych, lekko woskowatych płatkach, pachnących bosko.
Nazbierałam ich pół siatki.
Teraz leżą na bufetach i stolikach.
Małe, malutkie szczęścia...



Śniadanie przerwane przez krzyk po drugiej stronie ulicy.
Mąż ciągnący za włosy i bijący żonę. Połowa ulicy obserwowała to `wydarzenie`.
Kolejna małżeńska sprzeczka.
Schowałam sie za drewnianą ławeczką na balkonie i, kiedy Franek z wrażenia rzygał, próbowałam robić zdjęcia...
Grzeszna przyjemność fotografowania życia i smutek innych...



A woda w garnku bulgotała, jajka podskakiwały w niej ochoczo, w kubku parzyła się jaśminowa herbata...
Kobieta po drugiej stronie ulicy zawodziła.
I jeszcze ćma...
Przepiekna, wielka ćma, którą znalazła wczoraj Nadine pod swoimi drzwiami.
Niewzruszona i dumna ćma... 



Grzeszne przyjemności, małe szczęścia  i trochę smutków dla równowagi...

03.11.2012

Artykuły pierwszej potrzeby

Sobota.
W soboty lubię wstawać przed świtem.
Mimo tego,że od dwóch lat moje życie to jeden niekończący się weekend, kiedy przychodzi ten prawdziwy,jestem zawsze na nogach zanim wstaną inni. Zanim obudzą się ulice.
To zakorzeniona przez lata potrzeba wykorzystania każdej minuty przed zbliżającym się nieuchronnie, przygnębiającym z natury, niedzielnym popołudniem.
Dzisiaj więc nie było inaczej.
Obudziłam się jak jeszcze było ciemno. 
Zapaliłam lampkę, nakryłam głowę Hubbiego poduszką i,to mój codzienny poranny rytuał, przeczytałam kolejny rozdział książki o życiu kobiet w Arabii Saudyjskiej. Fascynująca lektura, szkoda, że nieprzetłumaczona na polski. Wcale nie chciałam się od niej odrywać,ale, mając wiele wspólnego z Adasiem Miauczyńskim z `Dnia świra`, jeden rozdział to jeden rozdział.
Szybka toaleta,spacer z Frankiem, a potem herbata z mlekiem w towarzystwie dwóch tostów z dżemem morelowym ( hurra! wreszcie go znalazłam w Hyderabadzie )i FB, moje okno na życie rozrzuconych po świecie znajomych.
Carly bierze dzisiaj ślub w RPA, Sanna, z powrotem w Londynie, pracuje w Selfridges, Glen szykuje sie na kolejne party w Dubaju, Leena jest w Finlandii i właśnie zabookowała rodzinną wyprawę do Hogwarths, przed Moon`em kolejny dzień opieki nad kotami na Taiwanie, Rudy robi interesy w Nigerii, a Darek nadal siedzi w domu na Mnahattanie, z przymusu, po szalejącym Sandym.
Udanej soboty fejsbukowi przyjaciele, ja idę po zakupy do mojego lokalnego `MarcPolu`, bo skończyły mi się papierosy, a Hubby potrzebuje cebulę do swojej `azjatyckiej zupy`.

Dziś zakładam adidasy. 
Cyklon Nilam nadal dzielnie się trzyma i moja ulica zamieniła się w potok ścieków.
Winda zepsuta. Już od dwóch dni.

`Nie działa madam`- potwierdza oczywistą oczywistość strażnik, którego wyrwałam ze snu na dwóch plastikowych krzesełkach.
`A kiedy będzie działać?`- pytam z nieukrywaną niecierpliwością.
`Nie wiem madam. Może w poniedziałek?`

Najpierw 150 metrów stromej wspinaczki.
Dzięki Bogu, że adidasy sięgają za kostki, inaczej zielona woda wlała by mi się do butów.
Na szczycie ulicy ostry skręt w prawo i zaraz w lewo. 
Tu trzeba bardzo uważać, bo nie ma chodnika, a motocykliści i kierowcy wypadają zza rogu nie zwalniając.
Mały chłopiec stoi na środku kupy śmieci i robi siku. Przez spodnie. To i tak nie ma większego znaczenia biorąc pod uwagę brud jakim jest oblepiony.
Teraz 300 metrów w dół.
Lubię tą drogę.
Po obydwu stronach porozsiadały się piękne wille.
Niektóre nowoczesne, niektóre w stylu kolonialnym, jakby żywcem wyjęte z opowiadań Ruskin`a Bond`a.
Zza kutych bram widać tylko tarasy obrośnięte bujnymi kwiatami.
Po lewej stronie stragan.
Dziewczynka z długim warkoczem religijnie rozkłada, na skleconej z dwóch desek ławce, przemoknięte kartki ze szkolnej książki.
Nie wyschną , mówię w duchu. Przecież mży.
Jedna kartka sfrunęła i wylądowała w kałuży. Chcę podejść i ją podnieść, ale matka dziewczynki z impetem ją przydeptuje.
Co tam książka.
Dziewczynka będzie miała szczęście jak skończy piątą klasę, a pózniej zostanie wydana za mąż i wyląduje w szałasie przy drodze. Tak jak jej matka, tak jak jej babcia i prababcia przed nimi.
Powoli dochodzę do skrzyżowania.
Stąd zawsze łapiemy rikszę do miasta.
Dzisiaj nie będzie mi potrzebna, bo mój lokalny sklep jest po drugiej stronie ulicy.
Najpierw mijam ustrojstwo, które handluje wyłącznie chlebem, jogurtem i gazetami. Tu nigdy nie ma klientów, a rozleniwiony sprzedawca drzemie na ladzie. Z szuflady dobiega indyjska muzyka.
Telefon komórkowy. Umilacz czasu.
Za ustrojstwem sklecona z dykty komórka. To mój sklep.
Nie ma nazwy.
Nad wejściem plakat jakiejś partii politycznej naklejony na grubą warstwę starych papierów i reklam.
Żeby dostać się do `sklepu` skaczę z cegły na cegłę.
Sa cztery. Żeby nie zapaść się w cyklonową glinę.
Lubię tu przychodzić, bo mają tu wszystko: papierosy, jajka, mleko, ryż, soczewicę, oliwę z oliwek, słodycze, mrożonki, czipsy i kosmetyki ( w przeciwieństwie do drugiego sklepiku w sąsiedztwie, gdzie właściciel pozwala mi wejść do środka i podotykać wszystko co na półkach, tutaj muszę polegać na łamanej angielszczyznie sprzewdawcy, ale przynajmniej nie balansuję między spektakularnymi bawolimi plackami i ludzkimi kupami;
w deszczowy dzień nie jestem aż tak twarda ).
W ekspozycji towaru nie ma ni składu ni ładu.
Zakurzone balsamy do ciała stoja obok oliwy, lodówka z napojami niebezpiecznie się przechyla w stronę skrzynki z imbirem.
W wielkich workach ryz, mąka, soczewica.
Nad lada wiszą torebki z orzeszkami i indyjskie gumy do żucia w opakowaniach jak prezerwatywy.
Pasta do zębów koło czekoladek.
Wszystko zakurzone, wiekszość przeterminowana.
Kupuję Pepsi, 6 jajek, 5 paczek Marlboro, 2 paczki orzeszków solonych i płyn do mycia naczyń. 754 rupie, czyli 42 zł.
Znowu skaczę po cegłach i idę do straganu po cebulę i ziemniaki. 20 rupii za kilogram cebuli: 1,10zł. Kilogram ziemniaków kosztuje  30 rupii: 1,60zł.

`Chilli madam?`
`Nie, dziękuję.`
`Madam, może okra?`
`Dziękuję, nie dzisiaj.`
`Ok madam.`
`Thank you madam `.
`Bye madam`.

Przechodzę przez ulicę. Na chodniku siedzą hijras ( eunuchy, hermafrodyty, mężczyzni w damskich łaszkach z mocnym makijażem na twarzy ). Zawsze tam przesiadują.
Hijras, zły omen.
Hijras, outsajderzy, którym lepiej zapłacić, bo inaczej rzucą urok. 
Mnie zostawiają w spokoju.
Relatywnym.

`Jak się masz madam?`
`Dziękuję, dobrze.`
`Ładny zegarek madam`.
`Dziękuję.`
`Ile? Zegarek, madam?`
`50 dolarów`.
`Woohoo! Bardzo drogi madam``
`Do widzenia!`
`Bye madam`.

Mam ochotę się odwrócić i zrobić zdjęcie mojego lokalnego MarcPolu, ale czuję, że nie wypada, że to nie byłoby fair.
To wszystko na co tych ludzi stać.
Ciężko pracują na utrzymanie wielopokoleniowej rodziny.
To nie jest kolejna atrakcja turystyczna.
Ci, którzy stoją w kolejce, żeby kupić jednego papierosa, albo wykłócić się o rupię reszty, która dla mnie nie ma znaczenia, mogliby się poczuć urażeni. Kto wie...
Nie odwracam się.
Mój opis musi wystarczyć.
Teraz pod górkę.
Między willami. Z dwoma cieniutkimi siatkami, które w każdej chwili mogą pęknąć.
Znowu ostry zakręt i krok za krokiem w dół.
Jest ślisko, nawet bardzo.
Znowu się rozpadało.
Nasz strażnik wrócił do swojej drzemki.
Może to i dobrze, bo nie lubię jak za każdym razem staje na bacznośc i mi salutuje.
6 kondygnacji schodów i jestem w domu.
Buty zostawiam na klatce.
Dobry zwyczaj.
Gołębica na  parapecie już się do mnie przyzwyczaiła.Prawie nie reaguje. Otwiera tylko jedno oko. Od trzech tygodni wysiaduje niewidzialne jajka.

02.11.2012

Szaro, smutno - nareszcie!

Pogoda w Hyderabadzie jest nudna.
Mieszanka dwóch klimatów tropikalnych: wilgotnego i suchego. Nic ponadto.
Średnia temperatura roczna: 32 stopnie Celsjusza.
Przewidywalnie.
Obraz za oknem się nie zmienia.
Tylko pora monsunowa, między czerwcem a wrześniem, przynosi trochę niespodzianek, ale raczej z serii tych niemiłych: niemiłosierna wilgotność, pleśń, zmiany nastrojów i wykwity na skórze.
Cała reszta roku to po prostu upał, który najbardziej daje się we znaki w wieczorem, kiedy nagrzana skóra piecze, powietrze stoi w miejscu, komary atakują, a sen nie przychodzi, bo nie ma czym oddychać.
Od momentu przyjazdu do Indii moja garderoba też się nie zmienia: t-shirt, przewiewne spodnie, japonki. Czasem bawełniana kurta i baletki.
W zimie ma do tego dojść, podobno, lekki sweterek, ale tylko wieczorami, bo w ciągu dnia temperatura sięga 28 stopni.
Tęsknię za porami roku w Polsce. Za kolorowymi liśćmi, za przymrozkiem rano, za śniegiem i za wiatrem.
We środę pojawiła się w końcu nadzieja.
Nad Zatoką Bengalską uformował się cyklon Nilam...



Zmiana wisiała w powietrzu.
Rano zachmurzyło się i zaczął wiać lekki wiaterek.
Pierwszy wiatr od trzech miesięcy,iluzja świeżości i chłodu.
Przyjemny dla skóry, mniej przyjemny dla nosa i oczu.
Po południu powietrze zrobiło się ciężkie a niebo napęczniało od wędrującego z południowo-wschodniego wybrzeża Nilama.
Ociężałe ciało nie chciało ustać w pionie.
Wieczór nadszedł duszny. Nieznośny. Komary w szale wlatywały przez okna.
W stanie Tamil Nadu tysiące ludzi uciekały ze swoich domów.
Cyklon siał zniszczenie i zabrał życie 12-stu osobom.



Ucierpiały plantacje i bydło.



Waliły się mury, tankowiec niebezpiecznie zbliżał się do lądu w okolicach Chennai.



A ja, w swojej bezpiecznej bańce mydlanej, czekałam na szarość za oknem.
Przesuwając się na północ cyklon słabł.
Nad ranem zaczęło padać.
Zrobiło się ciemno. Niebo nagle opadło sięgając czubków drzew.
Budowy stanęły.
Przyszła błoga cisza z bębniącymi o dach strumieniami wody.
Nareszcie!
Franek się zbuntował, mnie pokręciły się włosy, ręcznik w łazience nie wysechł, nawet nasze znajome szczeniaki się gdzieś schowały.
Padało cały dzień. Pogoda, jakże adekwatna na dzień Wszystkich Świętych.
Jasno fioletowe kwiaty za oknem w kuchni nagle rozkwitły.
Wczorajszy wieczór był przyjemny. Pierwszy przyjemny wieczór od 6-go sierpnia.
Franek spał pod kołdrą. Ja i Hubby też.
Nieużywana, wreszcie się przydała.
Dzisiaj rano, razem ze śpiewami muezzinów obudziła mnie ulewa.
Nilam rozpanoszył się w Hyderabadzie na dłużej.
Nad wzgorzami zawisła mgła.
Po ulicach płyną potoki wody.
Nasze balkony zamieniły się w kałuże.
Ludzie powkładali kurtki i paradują z połamanymi parasolami.
Nasz strażnik przywitał mnie dzisiaj rano w czerwonym golfie i w czapce.
A ja rozkoszowałam się pierwszym prawdziwym chłodem na skórze.
I nadal tylko w t-shircie, jeansach i japonkach.

30.10.2012

Mój Hyderabad (I)















27.10.2012

Pieskie życie, czyli poranny spacer po wzgórzach Banjara





26.10.2012

Co ma wspólnego park z Arabią Saudyjską, slumsami w Bombaju i zupełnie przypadkowym morderstwem ...

Dzisiaj miało być leniwie. 
Spokojny dzień bez ruin, śmieci i tłumów zwiedzających.
Park Narodowy imienia Kasu Brahmananda Reddy, czyli po prostu KBR  Park.
10 minut spacerkiem od domu i...mieliśmy się znalezć w zielonej dżungli w samym środku miasta,gdzie relaksowalibyśmy się w towarzystwie pancernych mrówkojadów, dzikich kotów, małp, pawi i jeżozwierzy. Dodajmy do tego 600 różnych gatunków roślin i 30 gatunków motyli, i byłby piękny album do pokazania na Fejsbuku.
Szkoda tylko, że jak już, ryzykując życie, udało nam się przedostać przez cztery pasy ruchliwej drogi nr 96, pocałowaliśmy 
przysłowiową klamkę.
Dlaczego?
Dlatego, że największy park w Hyderabadzie czynny jest rano od 6:00-8:00 i po południu od 16:00-18:00.
Ha!
Zdziwieni???
Ja nie byłam.
Ja kipiałam ze złości. Do tego stopnia, że w ślepym szale puściłam rękę Hubbiego i utknęłam na pasie zieleni pomiędzy pędzącymi samochodami.
Było południe. Żar lał się z nieba, a ja nie chciałam wracać do domu, żeby uczestniczyć, z grzeczności, w lekcji Telugu udzielanej przez naszą, ciut nadgorliwą i zbyt dosłowną w tej kwestii, Sony.
I to nie dlatego, że mam coś przeciwko oficjalnemu językowi Andhra Pradesh, którym, nota bene, posługuje się około 100 milionów osób na świecie, ale dlatego, że opanowanie słownictwa, gdzie ekkada znaczy gdzie, akkada to tam, a eppudu kiedy, jest ponad moje intelektualne możliwości.
Do tego dochodzi prakkruthi, czyli natura, snahethulu -przyjaciele i bhandhurulu- goście, i nie mogę w nocy spać.
Cóż nam więc pozostało?
Nie muszę chyba mówić:)
Po dwóch godzinach, biedniejsi o kilkadziesiąt dolarów, siedzieliśmy na tarasie MacDonalda, na skrzyżowaniu drogi nr 10 i drogi nr 1, gdzie Hubby napawał się widokiem tętniącego życiem miasta, a ja przeglądałam zakupy



pełna niewypowiedzianej miłości do księgarń w Hyderabadzie.
Po południu, kiedy po feralnym wygramoleniu się z rikszy, zorientowałam się, że moja, dzwigająca na sobie ponad 60 kg żywej wagi, odziana w różowy, brokatowy klapek stopa, rozdeptała coś co wzięłam za owoc, a co okazało się pisklęciem gołębia, i kiedy dotarłam jakoś na trzecie piętro ze śladami ptasiej wątroby na podeszwie, zapytałam się Sony:

`Dlaczego parki nie są czynne w ciągu dnia?`
`Bo nikt do nich nie chodzi madam.`
`Ale dlaczego nikt do nich nie chodzi?`
`Po prostu madam.`

W moim pomarańczowym notesie, pod dzisiejszą datą, odnotowałam: zgłębić temat godzin otwarcia parków. 
Fakt, że do żadnego z nich nie można wprowadzać psów już, choć nie bez oporów, zdążyłam zaakceptować.

26.10.2012

Pozbądz się oczekiwań, a oszczędzisz sobie zawodu...

Nie wiem czy to wina świetnych pisarzy, błyskotliwych reporterów, specyficznej natury Hyderabadu czy naszej totalnej, absolutnej, całkowitej demoralizacji, ale kolejne, polecane przez przewodniki, miejsce w tym mieście okazało się, no cóż, klapą.
Jezioro Husain Sagar.
Powstało w XVI wieku z inicjatywy miejscowego władcy Ibrahima Quli Qutub Shaha.
Łączy blizniacze miasta Secunderabad i Hyderabad.
Swego czasu ulubione miejsce samobójców, ale ostatnio desperaci odbierają sobie życie gdzie indziej, bo woda w Husain Sagar jest zbyt brudna nawet na śmierć.



Niegdyś zródło wody pitnej dla obydwu miast, obecnie jeden wielki ściek i śmietnisko.



Dodatkowo zanieczyszczone przez zatapiane w nim olbrzymie, gipsowe, pomalowane na kolorowo, posągi Ganeshy ( patrz wpis z 22.09.2012 ).
Na środku jeziora puszy  się 18-sto metrowy, ważący 450 ton, wykuty z białego granitu posąg Buddy.



Wzniesiony w 1992 roku i zainaugurowany rok pózniej przez samego  Dalai Lamę.



Podobno kilka lat trwało uporanie się z ustawieniem posągu w pionie. Parę razy się przewrócił zabijając pracujących przy nim ludzi. Podobno!
Razem z ostatecznym umieszczeniem Buddy na piedestale, na brzegu jeziora powstał Park Lumbini,a w nim grająca fontanna, drzewka bonsai i przystań dla statków.



Tak, o tym wszystkim przeczytaliśmy w przewodniku.
Rzeczywistość, którą ujrzeliśmy dzisiaj była jednak trochę inna...
Przy wejściu do `parku` miła pani w sari skonfiskowała moją zapalniczkę. Już to nie było dobrym znakiem.
No ale przecież mogłam podpalić jezioro...
Park Lumbini okazał się namiastką tego co zawsze za park uważałam.
Ot kilka huśtawek, trasa dla plastikowych , elektrycznych samochodów, które, muszę przyznać, wyglądały na tyle surrealistycznie, że miałam ochotę na przejażdżkę. Wybrałam fioletowy, ale napis `Do 18-go roku życia` pomógł mi zmienić zdanie.
Spacerować tak naprawdę nie było gdzie.
W grającej fontannie nie było wody, a namalowany na jej ścianie rekin pożerający delfina działał odstraszająco. 
Wszystkie ławki były zajęte albo przez pary,albo przez podekscytowane rodziny jedzące czipsy z mega wielkich toreb.
Żar lał się z nieba, pies na trzech łapach kuśtykał za strażnikiem, za starą przystanią piętrzyły się tony gratów.



Najbardziej fascynujące z tego wszystkiego było obserwowanie przeszukujących  przybrzeżne śmieci mężczyzn.



Kantyna była zamknięta, zjedliśmy więc po bananie i wsiedliśmy na statek, który miał nas zawiezć do Buddy.
Wszyscy pchali sią tak zawzięcie, że bałam się czy łajba wytrzyma napór tłustych ciał.
Wytrzymała, ale nie wystarczyło dla wszystkich siedzeń.



Biorąc pod uwage fakt, że `kapitan` siedział na 6-ciu , wcale mnie to nie zdziwiło.
Do Buddy dotarliśmy zanim zdążyłam zrobić 5 zdjęć.
Na obejrzenie posągu dostaliśmy `10 minut, nie więcej`.
Przeszliśmy naokoło obfotografowując Buddę z bliska , z daleka, z boku, z dołu i pod kątem.



Na statku byliśmy tym razem pierwsi.
Chcieliśmy usiąść.
Następnym przystankiem miała być świątynia Birla Mandir.



Ta jednak okazała się nieczynna.
W małej, ciasnej i cuchnącej uliczce wypiliśmy świeżo wyciskany sok z trzciny cukrowej zakrapiany limonką,



chyba najlepszy sok jaki w życiu piłam, i poczłapaliśmy do rikszy.
Wylądowaliśmy w supermarkecie i po raz kolejny stwierdziliśmy, że
więcej przyjemności czerpiemy z uzupełniania naszej lodówki niż z zapoznawania się z lokalnymi zabytkami... 
No może oprócz podpatrywania życia na ulicach i znajdowania perełek takich jak kafejka o wdzięcznej nazwie `Nora Hitlera`:)



25.10.2012

Waleczna bogini

Navratri, festiwal poświęcony Durdze,



nieustraszonej bogini, która pokonała Mahishasurę, demona w ciele bawoła.
Navratri trwa 9 dni, a dnia dziesiątego wyznawcy Durgi świętują Dasarę.



To, oczywiście , w wielkim skrócie.
Hinduizm ze swoimi bóstwami i tysiącami ich wcieleń, chyba na zawsze pozostanie dla mnie fascynującą, ale niemożliwą do ułożenia łamigłowką.
O pomoc poprosiłam więc Sony, naszą `dobrą wróżkę`, która opiekuje się Frankiem i od czasu do czasu przygotowuje dla nas przepyszne i szalenie tuczące przekąski.
Historia Sony to temat na oddzielny wpis, ale wczoraj Sony, przy pomocy mojego aparatu fotograficznego, zabrała nas na obchody Dasary do swojego rodzinnego domu...

Żadne hinduistyczne święto nie może się obejść bez dekoracji.
Przez ostatnie kilka dni na ulicach Hyderabadu było pomarańczowo od sprzedawanych na chodnikach aksamitek, którymi przystraja się bramy, drzwi, ołtarzyki i wszelkie możliwe środki transportu.



Na progach domów pojawiają się rangoli, przekazywane z pokolenia na pokolenie starożytne symbole, których zadaniem jest powitanie bóstwa. Rangoli usypuje się z mąki, kolorowego proszku ryżowego, kwiatowych płatków albo po prostu rysuje się je kredą. 
W domu Sony rangoli powstało z mąki ryżowej.



Progi i framugi przystraja się kwiatami i proszkiem kumkum,który powstaje ze zmielonej kurkumy ( kurkuma służy też do znaczenia czoła, np po odbytej poojy, czyli ofierze i modlitwie), a na drzwiach wiesza się girlandy z liści mango i kolorowych kwiatów.



A jak już wszystko jest gotowe na powitanie bóstwa, rozpoczyna się gotowanie.



Oto co Sony, Jej mama i Jej siostry upichciły na święto Dasara.
Poori,smażone na głębokim oleju albo w ghee ( klarowanym maśle ) mączne placki.



Ariselu,ciastka z mąki ryżowej, z dodatkiem ziaren sezamu i cukru trzcinowego.



Rasgulla, deser na bazie mleka z dodatkiem wody, cytryny, cukru i esencji różanej.



Dhal, czyli gęsta, mocno przyprawiona zupa z soczewicy, mnóstwo ryżu i halwa.



Żadne hinduskie święto nie może obyć się bez pięknie ubranych kobiet.
W domu Sony, trzy siostry wyciągnęły z szafy najbardziej kolorowe, najbardziej połyskliwe kreacje i dzięsiątki błyszczących bransoletek.
Sony w swoim odświętnym sari.



Lavanya, młodsza siostra Sony.



Chethanya,najstarsza z sióstr.



Kolorowe bransoletki, powód do dumy.



  I wreszcie malowane henną dłonie.



A teraz wszyscy niecierpliwie czekają na Diwali, listopadowy festiwal światła.

24.10.2012

Matka Magda od psów

`Słuchaj, nie ma czasu. Mamy stan pogotowia. Zakładaj skarpety i grube buty. Będziemy się wspinać.Tylko szybko!`
`O czym ty mówisz? Jaki stan pogotowia? Wspinać się? Gdzie?`
`Tam jest mały szczeniaczek. Są cztery małe szczeniaczki, jeszcze ślepe. Jeden leżał na stercie piachu. Chciałam go przynieść do domu, ale ta kobieta wyrwała mi go z rąk i zrzuciła z górki. Potoczył się po kamieniach do reszty szczeniaków. Jego matka nie może się do nich dostać. Musimy je uratować!` 
`Nigdzie nie idę. Suka sobie poradzi.`
`Ale musisz. Ten szczeniaczek to może być znak. To może być nowe wcielenie mojej babci. Leżał na mojej drodze.`
`To nie jest wcielenie Twojej babci. Takich szczeniaków są tutaj setki. Nie możesz ich wszystkich uratować. Przetrwają najsilniejsze. To jest natura. To są Indie!`

Hubby miał rację. Jak zwykle zresztą.
Nie da się  pomóc wszystkim.
Pomogliśmy Indiemu ratując go przed nieuchronnym i brutalnym końcem ( patrz wpis z 25.09.2012 ).
Teraz pomagamy dwóm biało -czarnym szczeniakom porzuconym przez matkę.
Jak dokonaliśmy wyboru?
To nie my, ale one nas wybrały. A w zasadzie to wybrały Franka.
Pewnego dnia dwa puchate worki pcheł na chudych łapach podbiegły do Franka i zaczęły mu lizać pysk.



Następnego dnia  czekały na niego na stercie śmieci.
Potem wypatrywały nas spod starej rikszy albo z dziury w  walącej się ścianie.



Z dnia na dzień były coraz chudsze i coraz słabsze.
Ich matka zostawiła je na pastwę losu i znalazła sobie psi gang trzy ulice dalej. 
Kupiłam więc worek krokietów i wieczorami nosimy je naszym łaciatym blizniakom.



Od czasu do czasu noszę też ryż z oliwą rudemu psiakowi, który mieszka na naszej ulicy.
Czasami zje, a czasami miskę ukradnie mu sprzed nosa cwaniak na trzech łapach.
A co z resztą?
Nie da się wszystkich uratować.

23.10.2012

Akcja zwiedzanie, czyli wyższość centrów handlowych nad stertą kamieni...

Ani Hubby ani ja nie należymy do szczepu zwiedzaczy.
Nie biegamy po muzeach, nie odhaczamy, na niewidzialnej liście, obejrzanych zabytków.
Nie lubimy chodzić, nie lubimy się wspinać i nie lubimy czytać przewodników.
Jesteśmy za to wielkimi fanami zakupów, małych kafejek i restauracji, gdzie, przy dobrym jedzeniu, winie i papierosie, chwytamy ulotną atmosferę miejsca.
Tego nie da się zamknąć w jednym kliknięciu aparatu fotograficznego. O tym nie piszą na stronach informatorów turystycznych.
Takie wspomnienia, które może przywołać zapach, dzwięk albo smak, są najlepsze.
Jeszcze bardziej niż zabytki przerażają mnie muzea.
Niczego nie można dotknąć,niczego nie można powąchać.
Notki przy eksponatach w niczym nie dorównują podpisom pod zdjęciami w `Hello` albo w `Vivie`. Za dużo dat, za dużo niepotrzebnych szczegółów. A po wyjściu i tak nie pamiętam czy pożółkła kościana szpilka  była z IX czy z XII wieku...
Ale, od czasu do czasu, toczeni przez poczucie winy, zwlekamy się z wygodnej sofy, wyłączamy, niechętnie, laptopy, i udajemy się na rozpoznanie terenu.

W sobotę Hubby rozpoczął tygodniowe wakacje.
W związku z tym spędziłam cały piątek na wypisywaniu na zielono w moim pomarańczowym notesie nazw wszystkich miejsc, które wypadałoby zobaczyć w Hyderabadzie.
Akcja zwiedzanie miała się rozpocząć wraz z nadejściem weekendu.
Ale w sobotę okazało się, że lodówka jest prawie pusta, wyruszyliśmy więc do centrum handlowego Inorbit, jednego z trzech  gigantów w tym mieście.
I chociaż Inorbit ma to do siebie, że za każdym razem doprowadza mnie do stanu bliskiego apopleksji, zrelaksowana po 10 godzinach snu, miałam nadzieję, że tym razem będzie inaczej.
Nie było.
Najpierw nie mogliśmy zamówić nic do jedzenia, bo w niemal każdej z 15-stu restauracji albo nie mówiono po angielsku, albo nie przyjmowano gotówki, albo to na co mieliśmy ochotę było tego dnia niedostępne.
Nasz lunch zjedlismy więc w MacDonaldzie, a i tam okazało się, że    połowy menu nie ma.
Moje kolejne polowanie na t-shirt zakończyło się fiaskiem, bo do Hyderabadu, gdzie temperatura w ciągu dnia nigdy nie spada poniżej 25-ciu stopni,  zawitały kolekcje jesienno-zimowe z płaszczami, kozakami, grubymi swetrami i puchówkami.
Wizyta w księgarni,najprzyjemniejszy przystanek, zaowocowała  małą awanturą, bo Hubby, zniecierpliwiony moimi poszukiwaniami wisiał nade mną jak miecz kata, chuchając na mój, i tak już rozgrzany kark.
Z Body Shop`u musiałam uciekac , bo nadgorliwy sprzedawca, zaczął mi opowiadać historię powstania marki, nie zważając na moje zapewnienia, że znam ja na pamięć; a Marks & Spencer ze swoją przygnębiającą szaro-burą kolekcją i nader nieprofesjonalną obsługą wywołał u mnie stan w jakim ludzie popełniają morderstwa w afekcie.
Zadzwoniłam do Hubbiego, którego zgubiłam gdzieś na drugim piętrze:
`Błagam, zabierz mnie stąd. Jeszcze minuta i wsadzą mnie do więzienia na 130 lat za zbrodnie ludobójstwa.`
Próbując ignorować krzyki podnieconej kobiety, która reklamowała jakąś ofertę specjalną głosem tak wibrującym, że skutecznie zakłócała muzykę w całym centrum , i zniewieściałego nastolatka, któremu wydawało się że potrafi śpiewać, udaliśmy się do supermarketu.
A tam?
Dzikie tłumu snujące się jak muchy z tabunami krzyczących dzieci i śpiących w tobołkach niemowląt.
Zatrzymaliśmy się przy swastykach.
W przgotowaniu do Świeta Diwali Hubby koniecznie chciał kupić dużą, czerwoną z migającymi światełkami.
Ja upierałam się przy sznurach białych kulek z żarówkami w środku.
Ani jedno, ani drugie, na szczęście , nie trafiło do naszego koszyka.
Trafił do niego za to turkusowy Buddda z poobijanym brzuchem, którego targałam przez poł supermarketu, probując dogonić Hubbiego na stoisku alkoholowym.
Pomysł zakupu Buddy został przegłosowany i musiałam go oddtargać na miejsce. Logiczne więc, że straciłam humor na dalsze zakupy.
Spoceni, pokłóceni i zasłodzeni sokiem z arbuza, do którego sprzedawca dodał chyba z pół kilo cukru, wtarabaniliśmy się do rikszy z obietnicą: NIGDY WIĘCEJ DO INORBIT !!!

Niedziela miała być leniwa, ale Soni pomyliła `dzisiaj` z `jutro`, na siłę więc wyszliśmy z domu.
Zamiast na spacer do parku, udaliśmy się, niemal instynktownie, prosto do....GVK1, kolejnego centrum handlowego.
Klimatyzacja działała bez zarzutu, znalazłam w końcu idealne topy, Hubby dał mi spokój w księgarni,z której wymaszerowałam z całą siatką książek, a na koniec zjedliśmy solidny, wołowo-wieprzowy, lunch w Hard Rock Cafe.
Reszta dnia upłynęła nam na leżakowaniu na sofach, drzemaniu i podjadaniu, czyli tym co Milhoux lubią najbardziej.
`Lubią się zaszywać i lubią nadużywać`:)

Poniedziałek...
Poniedziałek był nienagannie zaplanowany i o 10-tej wpakowaliśmy się do rikszy, która miała nas zabrać do Fortu Golkonda.
Byłam przygotowana na wszelkie wypadki losowe.
Papier toaletowy, mokre chusteczki, Stoperan, Tik-Taki, puder i korektor, krem do rąk i aparat fotograficzny w gotowości.
I ruszyliśmy na podbój fortu, który przez dwa miesiące, codziennie, podziwialiśmy z tarasu.


I przybyliśmy, i weszliśmy przez kutą bramę i..., widząc jak wysoko musimy się wspinać, załamaliśmy się, a Hubby natychmiast poczuł się bardzo słabo.



Nasz entuzjazm



wypalił się w ciągu pierwszych 15-stu minut



i fort, na którego obejrzenie powinno się przeznaczyć pół dnia, oblecieliśmy w godzinę.
Nie wiem czego spodziewaliśmy się po średniwiecznych ruinach, ale nasz największy zachwyt wzbudziło pomieszczenie pełne latających w panice i krzyczących nietoperzy.
Potem to my sami byliśmy sensacją, zatrzymywani przez rodziny i dzieci, które namiętnie chciały się z nami fotografować, albo chciały, żebyśmy fotografowali ich:



Zchodzilismy z góry tak szybko, że o mały włos bym się zabiła, bo na wizytę w forcie wybrałam się w plastikowych japonkach.
O 12-stej siedzieliśmy z powrotem w rikszy, Hubby z objawami ostrego zatrucia pokarmowego, ja z bolącą z wysiłku i upału głową.
Resztę dnia Hubby spędził w toalecie, a potem,z miną męczennika,  w miękkim fotelu przed TV ,pocąc się niemiłosiernie,a ja na łóżku, namiętnie czytając nową książkę, masując obolałe łydki i od czasu do czasu fukając na męża.
Zasypiałam myśląc , że Fort Golconda to idealna wycieczka dla spragnionych wrażeń masochistów.
Ponad ruiny, nawet jeśli były domem słynnego diamentu Koh-i-Noor, wybieram centra handlowe!
A co mi utkwiło w pamięci?
Pewnie zabrzmię jak totalna ignorantka, ale wybujałe palmy na tle szarego nieba i amarantowe kwiaty: jedyny kolorowy akcent na tle żółtych, walących się murów.



18.10.2012

Z premedytacją i na własną prośbę...

Już wczoraj było ciężko, bo zestaw asan, który zafundowała nam Rajni tak mi `wymasował płuca`, że przy każdym oddechu musiałam podtrzymywać sobie biust.
Rano nie mogłam wstać z łóżka i gdyby nie Franek i jego potrzeby pewnie tkwiłabym na kołdrze, rozłożona jak rozdeptana rozgwiazda, do wieczora, czekając aż Hubby wróci z pracy i mnie podniesie.
Ale dzisiejsza joga mnie totalnie wykończyła.
To był trzeci dzień pod rząd ćwiczeń tak intensywnych, że po raz pierwszy, dystans niecałych 400 metrów ( droga z jogi do domu ) odbyłam w czerwonym samochodzie I.
Ale wrócę się do 10.30.
Z przyczyn niewiadomych na zajęcia stawiłam się tylko ja i I.
Miałyśmy więc instruktorkę tylko dla siebie.
Ponieważ ponarzekałyśmy trochę na trzęsące sie uda, mało jędrne pupy i niezupełnie płaskie brzuchy, Rajni wzięła to sobie do serca i zaprezentowała nam taki zestaw póz, że już po 10-ciu minutach chciałam umrzeć.
Pocieszała mnie tylko myśl, że mała, bezkształtna, ale strasznie ambitna I, też ledwo się rusza.
Wyginałyśmy się na naszych matach, sapiąc i stękając, a co jakiś czas słychać było strzelające stawy.
Rajni krążyła wokół nas jak sęp, dociskając nasze łopatki do podłogi, podnosząc nasze, więdnące z wysiłku ręce, do góry, odliczając, i wydając niewykonalne polecenia:

`I jeszcze pięć głebokich oddechów.`
`Jeszcze 16 powtórzeń`.
`A teraz skupcie się na oddychaniu, bo to pomoże zapomnieć o bólu rozciąganych mięśni`.
`Wsłuchajcie się w swoje uda`.

W pewnym momencie, stojąc na jednej nodze, z drugą nogą za plecami, podniesioną do góry, opierając się palcami jednej dłoni na podłodze , z drugą wyciągniętą przed siebie, spojrzałam na purpurową z wysiłku twarz I, straciłam równowagę i niemal wybiłam sobie jedynki.
I wtedy ktoś puścił bąka.
Nie ja, bo bym o tym raczej wiedziała, chociaż moj stan był na pograniczu delirium.
Pierdnęły albo śliwkowe albo granatowe spodnie.
Od razu przypomniał mi się Michael Booth i jego Chińczyk.
Byłam o krok od histerii i tylko współczucie dla winowajcy powstrzymało mnie od wybuchu.
Ucieszyłam się, że ze mną nie jest jeszcze tak zle, bo przynajmniej panuję nad swoją fizjologią.
Ale stan ten nie potrwał zbyt długo.
Gdzieś w połowie sesji, kiedy myślałam, że eksplodują mi uda, dało o sobie znać moje nieprzemyślane śniadanie w postaci omleta z czterech jajek.
Leżałam na plecach z nogami w górze, rozłożonymi w pozycji `wez mnie teraz` , przed oczami miałam migające mroczki, a zawartość żołądka niebezpiecznie zbliżała się do gardła.
Nie byłam pewna czy będę w stanie wstać, czy Rajni i I będą musiały zeskrobać moje spocone zwłoki z podłogi.
I nagle, totalnie bezwiednie, beknęłam.
Głośno!
Bardzo głośno!
Zbyt głośno!
Ulżyło mi trochę, ale to było nic w porównaniu z ulgą jaką musiała odczuć sprawczyni tajemniczego pierdnięcia.
Reszta zajęć była próbą wukrzesania szczątków sił, a podczas fazy relaksacyjnej zdrętwiały mi i ręce i nogi.
Jak Rajni zaczęła mi nacierać skronie olejkiem eterycznym zrobiło mi się słabo i chyba miałam halucynacje, bo wydawało mi się , że romawia ze mną szczeniak z agrafką w uszach, ten sam, który rano zaczepiał Franka.
Nawet nie zwinęłąm swojej maty, tylko rzuciłam ją na półkę.
Potem włożyłam nie swoje klapki co było nie lada wyczynem, bo mam romiar 41, a nie 36, jak Rajni i I.
I podwiozła mnie do domu trajkocząc cały czas o tym jak tyje od samego ptrzenia na jedzenie.
Na nogach z waty doczłapałam do windy...
A tam, na przycisku, rozsiadł się w najlepsze pająk.
Nie był to może gigant, ale miał dziwny kolor i wyglądał jak mały, chudy krab.
Postałam chwilę,pokontemplowałam i powlokłam się piechotą na trzecie piętro...

18.10.2012

Poranna dawka realizmu magicznego

7.30 rano.
To pora kiedy Indie, pogrążone w subtelnej mgle, łatwo dają się kochać.
Teraz, kiedy skończyła się uciążliwie lepka pora monsunowa, poranki są najprzyjemniejszą częścią dnia.
Powietrze jest delikatne, i świeże, i pachnące.
Franek, zaspany, posłusznie drepcze za mną.
Spacer.
Długi.
Na rogu ulicy gdzie przycupnęły dwa szałasy,ma miejsce poranna toaleta.
Poważny mężczyzna w fioletowym dhoti zawzięcie skrobie palcem język.
Trójka małych dzieci biega na golasa po rozpadającym się chodniku.
Uśmiechnięta kobieta w purpurowym sari przygotowuje śniadanie. Pichci coś w metalowych miskach.
Namaste!
Po drugiej stronie, gdzie niezagospodarowane poletko opada niebezpiecznie stromo w stronę zadrzewionej doliny, młody chłopak, cały namydlony, polewa się wodą z plastikowego wiadra.
W dole, nad wykopaną w suchej ziemi wielką dziurą, przycupnął sobie wąsacz. Szoruje zęby, całe usta ma w białej pianie, a  jednocześnie...oddaje mocz.
Brązowy szczeniak ze spiętymi agrafką uszami nie przestaje  zaczepiać Franka.
Idziemy dalej.
Kolejny szałas przykryty niebieskim plastikiem i kolejna rodzina.
Dziewczynka, z misternie zaplecionymi warkoczykami,w każdym czerwona kokarda, ubrana w granatowy mundurek, pije herbatę z metalowego kubka. Pod drewnianą ławką mały, czarny szczeniak przypięty na cienkim łańcuchu do słupa, je ryż z cynowej miseczki.
Jest nieufny, ale po chwili wahania, liże Franka po nosie.
`Kiss, kiss Frankie`- śmieje się dziewczynka.
Namaste!
Znowu idziemy.
Mijamy dziewczynę, która, wsparta na drewnianej kuli, zawzięcie szczotkuje sięgające do pasa włosy.
Namaste!
Franek biegnie do straganu na kołach.
Tam już czeka na niego okrągły biszkopcik.
Zjada ciastko, przygląda się grupie brodatych muzułmanów w białych czapeczkach na głowach i szybko truchta dalej.
Mijamy budowy, psi gang, który muszę odganiać bambusowym kijem i niebieski dom.
Słyszę krzyki i wiem, ze za chwilę zza rogu wyłoni się sprzedawca mioteł. Kolorowych jak Indie.
Kolejna rodzina, kolejne toaleta, kolejne śniadanie na chodniku.
Ulica pachnie owsianką na mleku.
Zza potężnej bramy wypadają dwa labradory, Lilly i Tiger. Tańczą wokół nas, skaczą na Franka. Lilly jest posłuszna, ale gruby Tiger w swojej niebieskiej obróżce obrywa plastikową rurą po grzbiecie. Dzień jak co dzień...
Skręcamy w lewo. To nasza poranna trasa.
Kolorowa ciężarówka krztusi się i charcze. Błyszczące frędzle przyczepione do szoferki wesoło podskakują.
Grupa wychudzonych starców rozłupuje dłutami kamienne bloki.
Dalej `kafejka`. Trzy drewniane kołki przykryte brudną plandeką. Dookoła siedzą mężczyzni i popijają herbatę z małych papierowych kubeczków. Czytają gazety i zawzięcie o czymś rozprawiają.
Namaste!
Po jezdni płyną mydliny.
To po prannych `kąpielach`.
Moje stopy w japonkach niebezbiecznie się ślizgają.
Zdejmuję klapki i idę dalej boso.
Ostry zakręt i ulica opada w dół.
Tu jest stromo. Franek zasuwa drobnymi kroczkami. Język wisi mu do ziemi.
Jeszcze duże okno na parterze po lewej, a tam nieśmiały owczarek niemiecki, Muran.
Dochodzimy do naszej bramy.
Strażnik w niebieskim uniformie zrywa się z plastikowego krzesełka.
`Good morning Madam!`
`Good morning!`
Mój nowy, boleśnie realny , ale przy tym magiczny świat.
Spokojny i przyjazny zanim wszystkim da się we znaki upał.
Namaste India!

17.10.2012

Dzień 72: 10 i pół tygodnia w Indiach...

Nie napiszę dzisiaj nic odkrywczego.
Nie będzie o magii starych pałaców, bo żadnych jeszcze nie widziałam,nie będzie też  wywodów na temat otaczającej mnie biedy, wychudzonych psów czy bawiących się w ściekach dzieci, bo do tego po prostu przywykłam.
Dzisiaj opowiem historię pewnych  ...napojów, które od zawsze kojarzyły mi się z Indiami. Napojów, które razem tworzą cudownie orzeżwiający mix.
Mix ten smakuje najlepiej po południu, na tarasie,w cieniu olbrzymiego gulmoharu, kiedy wielkie, otumanione upałem ważki, wpadają na ściany, a gołębie na dachu po drugiej stronie ulicy zaczynają swój miłosny taniec.
Wtedy Hubby stawia na stole dwie szklanki ginu z tonikiem, a ja tacę z kanapkami z  tuńczykiem i świeżym, pachnącym ogórkiem...




`I pięknie jest. 
Nieskromnie bardzo jest.`

Cofnijmy się na chwilę do roku 1638, roku narodzin toniku.
Wtedy to żona hiszpańskiego gubernatora w Peru, hrabina Chinchon, zachorowała nagle na malarię.
Gubernator, w przypływie miłości do swojej lepszej połowy, poszedł błagać Inków o antidotum. Ci,chcąc pokazać swą niezwykłą hojność, sporządzili napój na bazie kory drzewa Quinquina rosnącego na zboczach Andów. Kora ta zawierała chininę (alkaloid o gorzkim smaku i pierwszy skuteczny lek przeciwko malarii ).
Drink zadziałał, na cześć hrabiny Hiszpanie przechrzcili drzewo na Cinchona, a potem wybili Inków, rozkradli ich złoto i skolonizowali ich ziemie.
Zmielona kora `cudownego drzewa` została przewieziona do Europy, a tam wyniesiono specyfik na piedestał.
Peru szybko wprowadziło zakaz importu ziaren Cinchony, a kolonialiści rozpanoszyli się w tropikach, podaż więc bardzo szybko przestała nadążać za popytem.
Ceny leczniczej kory osiagnęły tak wysoki poziom,że doprowadziło to niemal do całkowitego wyginięcia drzewa Cinchona.
W 1862 roku pewien przędsiębiorczy człowiek przemycił nasiona poza obszar Peru i sprzedał je rządowi holenderskiemu, który to założył olbrzymie plantacje Cinchony na Jawie.
Aż do wybuchu Drugiej Wojny Światowej, Indonezja dostarczała 95% światowych zapasów chininy.
Ale w 1942 roku Japonia przejęła kontrolę nad Indonezją, a alianci, którzy staczali bitwy w rejonach zagrożonych malarią, nie mieli wyjścia i zagonili do pracy rzesze naukowców, mających za zadanie znalezienie innego zródła leku przeciw malarii.
Tak powstała chinina syntetyczna.
Po zakończeniu wojny, firmy produkujące tonik, chcąc obniżyć koszty, zaczęły ją dodawać do napoju i tonik stracił wiele ze swojej autentyczności.
W tej chwili jedynym tonikiem zawierającym ekstrakt z kory drzewa Cinchona jest Q Tonic.
A co z ginem?
Został stworzony w XVII w przez holenderskiego lekarza poszukującego skutecznegu leku przeciw dolegliwościom związanym z nieprawidłowym funkcjonowaniem nerek.
Napój, który zawierał olejek z jałowca, został nazwany Genever.
A reszta jest historią...
Stacjonujący w tym czasie w Holandii brytyjscy żołnierze pokochali Genever, a w bardzo szybkim czasie od tego `leku` uzależnili się także brytyjscy robotnicy. Ponieważ nie potrafili wymówić oryginalnej nazwy, Genever został przechrzczony na gin.
Podobno w połowie XVIII w Londyńczycy wypijali 50 milionów litrów ginu rocznie.
Przy populacji 700tys, oznaczało to ponad 70 litrów na głowę, włączając dzieci.
Gin stał się napojem biedoty i dopiero 100 lat pózniej rozpoczął wspinaczkę po drabinie społecznej żeby  w końcu dostać się na salony.
G&T, czyli gin z tonikiem, narodził się w Indiach, w 1870 roku, i jak mówi teoria romantyczna, miał za zadanie chronić Europejczyków, czytaj : Brytyjczyków, przed malarią.
Winston Churchill, wielki fan tego mixu, powiedział kiedyś:
`Gin z tonikiem uratował życie i umysł większej liczbie Anglików niż lekarze w całym Imperium Brytyjskim`.

Klasyczny G&T przyrzadzany jest z ginu  Beefeater London Dry i toniku Schweppes, i serwowany z plasterkiem cytryny.
Świetnie smakuje też z plasterkami świeżego ogórka i limonką.
To idealny, i zdrowy, napój na lato. Może nie tak zdrowy jak 
talerz świeżych warzyw czy poranne muesli, ale odrobina chininy zawarta w toniku działa przeciwzapalnie i przeciwbólowo.

Cheers everyone!


15.10.2012

Mieszkam w Indiach


Nie urodziłam się w pałacu. Moje wymagania co do czterech ścian, które zamieszkuję są więc umiarkowane.
I mimo tego, że ośmioletni pobyt w Wielkiej Brytanii zweryfikował moje pojęcie dotyczące norm budowlanych, do których przywykłam przez 30 lat, nic nie przygotowało mnie na życie w Indiach...
Owszem, przeczytałam mnóstwo książek, obejrzałam setki filmów dokumentalnych, nasłuchałam się relacji z podróży, a i tak każdego dnia spoglądam na ściany i każdego dnia ogarnia mnie takie samo zdziwienie...

Jak budują

Narodziny każdego budynku są wysiłkiem pracy setek ludzkich rąk i głów. Rąk i głów,  nie maszyn.
Wychudzone ręce najpierw wyrywają  chaszcze, te same ręce je palą, potem dochodzą głowy kolorowo ubranych kobiet i na tych głowach, w cynowych misach, przenoszony jest piach i żwir.


Na jedną noc podjeżdża archaiczna betoniarka, zalewa poletko cementem, a od rana ręce i głowy wracają do swoich obowiązków i pracują nad wznoszeniem piętra.
Mężczyzni w kraciastych koszulach i bez kasków, budują drewniane rusztowania, po których spacerują jakby przechadzali się po parku, a nierzadko na tych samych rusztowaniach ucinają sobie błogie drzemki.


I tak rośnie budynek za budynkiem...
A jak już taki budynek urośnie, ściany natychmiast zaczynają pękać, a elewacja pokrywa się rdzawymi zaciekami.
I nie pomagają szumne nazwy: Złote Piaski, Rezydencja Park View, Apartamenty Lotos. Budynki niszczeją zanim wprowadzą się do nich ludzie.

Co w budynkach

Ponieważ klimat na to pozwala, klatki schodowe i garaże są otwarte.


To z kolei działa na lokalną faunę jak zaproszenie.


Na parapecie okna naszego sąsiada gołębie uwiły sobie pokażne gniazdo, a w moich zalepionych gliną adidasach, które stoją przed drzwiami, zadomowiły się małe jaszczurki.
Z dachu zwisają nietoperze, a gigantyczne ważki urządzają sobie wyścigi pod sufitem przestronnych korytarzy.
Jestem  w Indiach !

Mieszkanie

Mieszkania są bardzo przestronne.
Muszą w końcu pomieścić olbrzymie, wielopokoleniowe indyjskie rodziny.
Chociaż  jesteśmy tu we dwójkę, nie licząc psa, nasz kawałek podłogi ma  223 metry kwadratowe!
Oczywiście, że wystarczyłaby jedna sypialnia, ale mamy trzy. Dlaczego?
A dlaczego nie?

W mieszkaniu są `ekstrasy`: 
  • balkon kuchenny ( każde z mieszkań, które oglądaliśmy taki balkon posiada ) z kranem i odpływem, 


 który nam służy jako łazienka dla Franka, ale normalnie stałaby tu pralka
  • wąż z mini prysznicem w każdej łazience, zamiast bidetu, który my wzięliśmy za cudowne urządzenie do mycia toalety:)
  • i wreszcie umywalka w jadalni ( przypomina o umyciu rąk przed i po posiłku )
Ale...,żeby nie zrobiło się za pięknie, a tym samym straszliwie nudno, i żebyśmy czasami nie zapomnieli, gdzie jesteśmy , dostaliśmy w pakiecie kilka drobiazgów:


Drobiazgi te tak naprawdę nie wadzą i, oprócz dziur w sufitach, z których zwisają potężne wiatraki, nie stanowią zagrożenia życia
Za to nie musimy już się szczypać po rękach, żeby uwierzyć, że mieszkamy w Indiach.
A odświeżacz w śmietnku?
Cóż, w kraju tysiąca zapachów, z których trzy czwarte gwałci mój nos, lubię mieć świadomość, że przynajmniej moje śmiecie ładnie pachną:)

Ile za taką przyjemność

Nasze mieszkanie, w pełni umeblowane, z dostawa pitnej wody na telefon, z obsługą, praniem, TV, internetem i rachunkami kosztuje 55tys rupii miesięcznie, czyli 1000 dolarów.

Takie samo mieszkanie, ale nieumeblowane, można znależć już za 30tys rupii - bez obsługi i rachunków.
Są też mieszkania za 8 tys rupii, ale chyba nawet nie chciałabym ich oglądać...
Sa tez super luksusowe wille z ogrodem za 100 i 200tys rupii miesięcznie, ale na te chyba nigdy nas nie będzie stać...

Jesteśmy szczęśliwi w naszej `Apurupie`, gdzie zmęczone upałem stopy chłodzą nam włoskie marmury na podłodze, a o 5-tej rano budzą nas żałosne adhany muezzinów.




13.10.2012

Sobota, po prostu:)

W Hyderabadzie jest teraz 17:23.

Za półtorej godziny przychodzą goście.
Internet, który umarł w nocy, został przywrócony do życia przez montera 15 minut temu.
Sony, nasza cudotwórczyni, od 13-tej zmaga się z bhajis i samosami.
W międzyczasie w naszej kuchence skończył się gaz, więc  `drużyna A` zamiast sprzątać , zgromadziła się na balkonie w kuchni i wykrzywkiwała przez pół godziny komendy do kogoś, kto, w garażu, wymieniał butlę gazową.
W to wszystko wkroczył Shaym, żeby odebrać nasze tygodniowe pranie i zebrać zamówienie na śniadanie.
Franek truchtał od drzwi wejściowych do kuchni, żeby ani nie przegapić czyjegoś wejścia, ani spadających z deski w kuchni kawałków kalafiora i jajek na twardo.
A ja biegałam w wałkach na głowie i wzbudzałam popłoch:

`Oooo! Madam!`
`Madam, nooo!`
`No good madam!`

Wieczór czuć już w powietrzu, bo temperatura spadła do 28 stopni i zerwał się delikatny wiaterek.
Pomarańczowe ciężarówki zwożą piach z sąsiedniej budowy.
`Hu-Hu` pędzi naszą ulicą swoje krowy.
A ja?
Ja siedzę na tarasie, chłonę to co przed moimi oczami, popijam sok z lychee i od nowa zakochuję się w tym kraju...

Post o mieszkaniach będzie znowu musiał poczekać na... swoją kolej.
Jak wszystko w Indiach:)

11.10.2012

Jak znalezliśmy swój kawałek podłogi ...

Miał być dom na wzgórzach Banjara ...
Duży, biały, z ogrodem, wielkim tarasem i krętymi schodkami z ażurową poręczą.
Wprawdzie nieumeblowany, ale szkoła Hubbiego miała nam w tym pomóc.
Przez dwa tygodnie, co wieczór, wyobrażaliśmy sobie jak siedzimy na tarasie, popijamy gin z tonikiem i przyglądamy się zielonym papugom rezydującym w gałęziach mangowców.

Ale, pod koniec maja, jak bzy na Saskiej Kępie zaczęły przekwitać, czar nagle prysł.
Właścicielka zmieniła zdanie, podniosła czynsz o 100% i stwierdziła, że lepiej wyjdzie na tym jak nieruchomość sprzeda developerowi.
Stanęło więc na tym, że zostaniemy na kampusie ICRISAT. Tam gdzie była szkoła Hubbiego.
Dziesiątki kilometrów pól, a w samym środku małe, samowystarczalne miasteczko, otoczone palmami i drzewami gulmohar.
Kawał drogi od centrum miasta, ale cieszyliśmy się, że przynajmniej Franek będzie miał gdzie spacerować.
Jakże byliśmy zaskoczeni kiedy, w dzień przyjazdu, okazało się, że na kampusie zostać nie możemy, bo zmieniły się przepisy i z psami nie wolno.

Zamieszkaliśmy w bazie tymczasowej - studio na dachu białego budynku na wzgórzach Banjara.
Mieszkanko, chociaż ciasne, było wygodne, posiadało podwójną klimatyzację,tv, internet i pełną obsługę.
Nasze łóżko było codziennie ścielone przez trzyosobową drużynę, nasze naczynia myte, a ręczniki systematycznie wymieniane.
Pranie i prasowanie robiono za nas, a jak nie chciało nam się gotować, wykonywaliśmy jeden telefon i w ciągu pół godziny tace z jedzeniem pojawiały się na naszym stole.
Mieliśmy też do dyspozycji ogromny taras z pięknym widokiem na miasto i  Fort Golkonda.
Gdyby nie ciasnota, moglibyśmy tam zostać na zawsze...

Po kilku dniach Hubby oznajmił, że szkoła znalazła nam mieszkanie we wspólnocie mieszkaniowej z własnym ogrodem, basenem, fryzjerem, siłownią i spa wliczonymi w czynsz.
`Hurra`-pomyślałam.`Co tam basen i siłownia. Najważniejsze, że jest fryzjer!`
Ale Gachibowli nas przeraziło...


Nos spuszczony na kwintę miałam zanim jeszcze dotarliśmy do bramy głównej, ale jak wjechaliśmy na 9-te piętro i wyszliśmy na balkon, z którego widać było tylko pola i stada krów, rozpłakałam się.
Z wrodzonym dramatyzmem wyobraziłam sobie, jak odizolowana od miasta, zamknięta w tej surrealistycznej komunie i skazana przez dwa lata na chodzenie z Frankiem wokół tej samej palmy, podejmuję próbę samobójczą i wieszam się na kablu zwisającym z balkonu na piętrze nad nami.
Poza tym to nie były Indie, tylko sztuczna i przytłaczająca bańka mydlana, która równie dobrze mogłaby się znajdować na warszawskiej Pradze albo na obrzeżach Berlina.
Hubby czuł to samo.
Franka też.
Odjeżdżając, nawet nie obejrzeliśmy się za siebie...

Szkoła była niesłychanie wyrozumiała i dostaliśmy nieograniczony czas na znalezienie `naszego nowego domu`.
Suresh, kaszlący broker z agencji nieruchomości, dwa razy w tygodniu, zabierał nas na oględziny mieszkań.
Każda taka wyprawa była grą o życie.
Suresh, nie dosyć, że  prowadził swojego małego Hundaya z kierownicą mocno dociśnietą do klatki piersiowej, co nie dawało Mu absolutnie żadnej możliwości manewru, to do tego wszystkiego pisał w trakcie jazdy sms-y albo, nie pamietając gdzie schował swój telefon, zatrzymywał się nagle na środku drogi i desperacko przeszukiwał kieszenie, probując ustalić gdzie Mu dzwoni.
Ale poza tym, że nikt nigdy nie powinien był  dać Sureshowi prawa jazdy, okazał się On  niesłychanie wyrozumiałym człowiekiem, który z niepisaną cierpliwością wysłuchiwał naszego marudzenia.
Bo znalezienie odpowiedniego mieszkania, w którym moglibyśmy zamieszkać z psem, które miałoby duży balkon, wyposażoną kuchnię, klimatyzację, co najmniej dwie sypialnie, generatory prądu ( w Indiach  są długie przerwy w jego dostawie  ), było stosunkowo blisko centrum, do tego miało w sąsiedztwie miejsce do spacerów z psem, a czynsz mieściłby się w budżecie ustalonym przez szkołę, okazało się nie lada wyzwaniem.
Mieszkania albo były zapuszczone, albo nie miały klimatyzacji, albo ich właściciele byli na tyle mało elastyczni, że nie mieli ochoty naprawiać pękniętych klozetów i zapchanych pryszniców.
Kuchnie, w większości, były ciemne, pokoje pomalowane na nieznośne kolory, w niektórych mieszkaniach nie było balkonów, albo nieruchomości usytuowane były przy głównej drodze, gdzie wyjście z Frankiem, nawet na ekspresowe siku, byłoby praktycznie niemożliwe.
A jak już wszystko było tak jak tego chcieliśmy, właściciele, węsząc dobry business, po 24 godzinach zmieniali  zdanie i podnosili czynsz dwa albo trzy razy.

Nie chcieliśmy być trudni.
Nie  szukaliśmy też taniej willi z basenem i kortami tenisowymi.
Ale życie daleko od domu, w klimacie subtrobikalnym, wśród ludzi, których standardy higieniczne diametralnie różnią się od tych, do których większość z nas jest od urodzenia przyzwyczajona, mimo tego, że na to życie zdecydowaliśmy się z własnej , nieprzymuszonej woli, nie jest na początku łatwe. Chcieliśmy więc przynajmniej znależć miejsce, w którym moglibyśmy czuć się komfortowo, i które przez dwa lata, a kto wie, może i  dłuzej, moglibyśmy nazywać domem.

5 tygodni poszukiwań i 3 tygodnie czekania pózniej, i jesteśmy `na swoim`.
Po eleganckiej kolacji, użyciu wszelkich możliwych znajomości i  wielu  pertraktacjach, dobiliśmy w końcu targu.
Właścicielka obniżyła czynsz o połowę, a my wprowadziliśmy się do przestronnego mieszkania na wzgórzach Banjara!!!


Wreszcie jesteśmy siebie!

A jutro o tym co czai się na ścianach, co widać z naszego balkonu, dlaczego stawiam odświeżacz w śmietniku i, dla zainteresowanych, ile kosztuje wynajęcie mieszkania w Hyderabadzie.
               
06.10.2012

Chinna: kronika zapowiedzianej katastrofy...

Od początku miałam złe przeczucia.
Już dwa tygodnie temu, kiedy Franka powiedziała, że Ona by nie ryzykowała, powinnam była odpuścić.
Ale wtedy jeszcze miałam nadzieję, że się uda.
Potem była rozmowa telefoniczna, w trakcie której miałam wrażenie, że osoba po drugiej stronie słuchawki tak naprawdę nie wie o czym mówię.
A wczoraj rano dostałam kolejny znak w postaci kierowcy rikszy, który o mało nas nie zabił.
Poza tym moje przygody z fryzjerami na przestrzeni ostatnich 10 lat były tak naprawdę pasmem porażek.
Skoro moje pojęcie doskonałego blondu różniło się diametralnie od wizji kolorystów Toni & Guy w Londynie i Kingston, i stylistów w  Poznaniu i Warszawie, jaką miałam gwarancję, że pracownik salonu Mane`a w sercu Indii będzie wiedział o co mi chodzi?
Powinnam była się domyślić, że w kraju, w którym wszyscy mają czarne włosy norweski  blond będzie brzmiał idotycznie...
Umundurowany strażnik  zasalutował i otworzył przede mną wielkie, szklane drzwi , a Chinna podbiegł do mnie z wielkim uśmiechem na twarzy i posadził mnie w jednym ze złotych foteli.
Uznałam to za zachętę i natychmiast zagłębiłam się w historię przygód moich  włosów. Opowiedziałam też o ich wszystkich problemach.
I jak już skończyłam wyjaśniać, w ogóle i w szczególe, o co mi chodzi, Chinna zapytał:
` Madam, odrost? Odrost, madam?`
To był znak, że trzeba uciekać.
Ale miałam jeszcze koło ratunkowe w postaci zdjęcia.
Wyciągnęłam wymięty karteluszek i pokazałam.
`Madam, włosy trochę suche.`
`Bardzo suche i nie wiem czy nadają się na  kolejną porcję blondu`.
`Madam, jest też utrata włosów.`
`No właśnie. Już nie wiem co mam z nimi robić.`
`Madam, zdjęcie.`
Chinna zabrał zdjęcie i zniknął z nim na 15 minut.
Za Nim ruszyła procesja uczniów.
A potem na ucieczkę było za pózno...
Siedziałam więc grzecznie, pocąc się z nerwów, i obserwowałam jak Chinna przebiera wypierścieniowanymi palcami w moich włosach, jak spina , podpina,a  potem skręca każde, oddzielone klipsem, pasmo włosów w ślimaczek; jak jeden uczeń z sarnimi oczami trzyma miseczkę z ciemnym kolorem, drugi z jasnym, trzeci podaje paski folii, a czwarty, zupełnie jak ten świstak, zagina folię zanim ta trafi do pomagiera nr 3.
Przyglądałam się zafascynowana jak nad jedną z klientek pracuje pięć osób. Mały grubasek robił pedicure, dwie smukłe dziewczyny w koszulach w różowe paski masowały dłonie, dyrektor kreatywny, który wyglądał jak gigantyczna żaba w pionie, nitkował brwi, a stylista nakładał kobiecie farbę na włosy.
Na fotelu obok, mężczyzna w średnim wieku z pokaznym wąsem i w granatowych mokasynach Gucci, przyglądał się z nieukrywaną satysfakcją swojej nowej, pomarańczowej fryzurze.
Za oknem, które nigdy nie poczuło na sobie nawet muśnięcia ścierki, świat toczył się w swoim własnym tempie.
Po jezdni ciągnął sznur samochodów.
Po drugiej stronie ulicy, jak gigantyczny skarabeusz, przycupnęła riksza. Kierowca ubrany w niebieską koszulę leżął pod nią coś zapewne reperując. Po chwili się podnióśł, wytarł ręcę o spodnie, usiadł za kierownicą, odpalił silnik i odjechał, zostawiając za sobą chmurę spalin.
A wszystko do rytmu Madonny i Glorii Gaynor.
Co jakiś czas wracałam oczami do lustra i zastanawiałam się co Chinna kombinuje.
Moje pytania nie miały sensu, bo były zbywane :
`Madam, może kawę, albo herbatę?` 
`Relax madam`.
Kurczę, a ja byłam tak zestresowana, że aż lepiły mi się dłonie.
Widziałam, że mój kolorysta nakłada rozjaśniacz tam gdzie nie powinien, ale moje uwagi były ignorowane, a zadowolony z siebie Chinna zyskiwał coraz więcej publiki...
`Przynajmniej zrobi mi masaż głowy`-pomyślałam, jak już posadzono mnie przy umywalce.
Gdzie tam!
Usłyszałam tylko:
`Madam, to nie jest teraz możliwe.`
`A kiedy będzie możliwe?`
`Nie dzisiaj madam.`
A kiedy już nadszedł moment prawdy,  nie wiedziałam czy śmiać się czy płakać.
Do moich ryżych włosow zleciał się cały salon.
`Cóż za piękny odcień blondu!`- wykrzykiwał Chinna.
`Perfekcyjnie nałożony.`- uznał, szkolony w Paryżu, Londynie i Singapurze, człowiek żaba.
`Bardzo ładnie madam, bardzo ładnie.`- komentował recepcjonista.
`Madam pięknie! Jak na zdjęciu!`- dalej schlebiał sobie Chinna, przyglądając się razem ze mną fotografii Jennifer Aniston.
`Mam jutro party. Możesz moim włosom dodać objętości?` - poprosiłam zrezygnowana.
`Madam, to niemożliwe.`
`Jak to niemożliwe? Mam płaską głowę, moje włosy są matowe i zbyt proste po bokach.`
`Madam, my nie używamy żadnych produktów. To niedobre madam. produkty niedobre dla włosów madam. Jest pięknie madam.`

110 dolarów i przejażdzkę brudną taksówką z zepsutym wiatrakiem pózniej, dotarłam do domu i z przerażeniem zauważyłam ,że moje włosy pasują do naszej jasno rudej kanapy, a Hubby dostał takiego ataku śmiechu, jak mnie zobaczył, że aż się spocił.

Cholerny  Dzień Uśmiechu!

Było już bardzo pózno kiedy, po dwóch godzinach spędzonych na dokładnych oględzinach mojej ryżej katastrofy przed lustrem w łazience, z wtartą w przedziałek kredką do oczu, i  tak pogryziona przez komary, że nie wiedziałam gdzie mam się drapać, poszłam spać tęskniąc za Europą...

04.10.2012

Do góry nogami, czyli moja przygoda z  jogą...

Zawsze chciałam ćwiczyć jogę. Zawsze, tzn od jakichś 10-ciu lat.
`Cóż to za problem?`-mógłby ktoś zapytać.
`Joga jest wszędzie. W Londynie jest, w Kijowie jest, w Lublinie jest, w Świdniku też pewnie jest. No może nie ma jogi w Mogadiszu..., ale poza tym jest wszechobecna`-ktoś mógłby powiedzieć.
Tylko ,że ja chciałam chodzić na jogę w Nowym Jorku, w którym, gwoli ścisłości, nigdy nie byłam, albo w Indiach.
`Takie gadanie.`- mógłby ktoś podsumować.
Tylko, drogi Ktosiu, ja tak już mam.
Uczepię się czegoś, a potem czekam aż mi zaskoczy, tak jak ci Górale, którzy Karwowskim mieli dom wybudować na działce.
Też czekali aż im zaskoczy, a jak już zaiskrzyło to umieli dom w tydzień postawić.
No i ze mną jest tak samo.
Mogę czekać latami, ale jak już mi zaskoczy, to daję z siebie wszystko.
I po pięciu tygodniach w Indiach wreszcie  mi zaskoczyło:  zapisałam się na jogę!
Kupiłam matę, kupiłam spodnie, kupiłam obcisły top i, z pewną dozą nieśmiałości, poszłam na pierwsze zajęcia.
Rajni, instruktorka o nieskazitelnej skórze i wielkich oczach, nie miała za wiele litości.
Po powitaniu i kilku ćwiczeniach rozciągających przeszła do asan.
Co to są asany???
Asany dają stabilność, zdrowie i lekkość.
Nie są one jedynie ćwiczeniami gimnastycznymi , są postawami.
Do ich wykonywania potrzebne jest niezłomne postanowienie, czyste, przewietrzone miejsce i mata, albo koc.
Można je ćwiczyc samemu, ponieważ poszczególne części ciała dostarczają niezbędnej przeciwwagi.
Asany były doskonalone w ciągu wieków tak, aby ćwiczeniu można było poddać każdy mięsień, narząd, nerw i gruczoł.
Zapewniają one ładną budowę ciała i utrzymaują je w zdrowiu. Nie powodują stwardnienia mięśni; wzmacniają za to ciało i czynią je giętkim. Usuwają zmęczenie i kojąco oddziaływują na nerwy.
Na pierwszych zajęciach była więc Radża Kapotasana, Muktasana, Joga Mudrasana i Adho Mukha Śwanasana.Wyginałam nogi, ręce, plecy i z każdym oddechem czułam jak granice możliwości mojego ciała, kroczek po kroczku, przesuwają się w kierunku doskonałości. Przełamałam pierwsze fizyczne bariery i pokonałam strach przed ustawieniem nogi czy ręki w pozycjach, których moje mięśnie nie znały, ale miały dobrze zapamiętać.
Przez 45 minut intensywnych ćwiczeń dałam z siebie wszystko . Nie dlatego, żeby komuś zaimponować, bo nie na tym joga polega, ale dlatego, że chciałam sprawdzić na co moje ciało stać.
Dałam z siebie wszystko również podczas fazy relaksacyjnej, kiedy to, leżąc na macie z rozrzuconymi na boki nogami i rękami, i ręcznikiem na oczach, zapadłam w płytki sen, z któłrego wybudziła mnie Rajni pytając czy wszystko ze mną w porządku i nacierając moje skronie  olejkiem eukaliptusowym.
A ja czułam się świetnie. Byłam cudownie odprężona, a porozciągane mięśnie same niosły mnie do domu.
W przypływie entuzjazmu zrobiłam jeszcze 200 brzuszków, pomyślałam, że joga to pecha, wzięłam prysznic i...ucięłam sobie godzinną drzemkę. Drzemkę, po której nie tylko nie mogłam wstać z łóżka, bo bolał mnie każdy mięsień, nawet palce u stóp i język ( tak, były też ćwiczenia, które wymagały energicznego wywalania języka na brodę ), ale mój brzuch i plecy były pokryte paskudnie wyglądającą wysypką.
Mięśnie przestały mi dokuczać po drugiej lekcji, ale wysypka rozlała się na boki, na uda i na ramiona.
Po pierwszym ataku paniki, że to być może AIDS albo Denga, i nieprzespanej nocy, dałam wysypce ultimatum: albo zejdzie po 10 dniach, albo będę musiała się udać do lekarza.
Jak każdy hipochondryk moimi spostrzeżeniami podzieliłam się nie tylko z całą grupą, która to debatowała coż za straszliwą zarazę złapałam w Indiach, ale także  z Rajni. Ta, ze stoickim spokojem stwierdziła, że wysypka to najprawdopodobniej efekt wydalanych z organizmu toksyn i mojej głęboko drzemiącej złości.
Po czym odprawiła na mnie Reiki.
Po moim brzuchu rozlało się gorąco.
Dowiedziałam się też, że może być ze mną gorzej zanim będzie lepiej
I było gorzej, dużo gorzej.
Dostałam gorączki i biegunki, a skóra piekła żywym ogniem.
Następnego dnia wstałam jak nowo narodzona. Wysypki było mniej.
Ubywało jej z każdym kolejnym dniem i oto, tydzień po mambo-jambo w wykonaniu Rajni, wszystko wróciło do normy. A do tego dzisiaj stanęłam na głowie.
Nie złamałam sobie karku jak się obawiałam.
Krew nie uderzyła mi do mózgu.
Pomyślałam, że ta pozycja jest bardzo wygodna i gdyby nie dyskomfort wynikający z faktu, że moje, już nie tak jędrne, policzki zwisały jak u buldoga niemal zasłaniając mi pole widzenia, pewnie postałabym na tej głowie jeszcze kilka minut.
Bo świat do góry nogami wyglądał totalnie odjazdowo!

Namaste:)

Cztery rzeczy, których nie wiecie o jodze :

1/  Wg Yoga Journal z 2008 roku, 16 mln Amerykanów praktykuje jogę, wydając $ 5,7 mln na profesjonalną odzież, maty i torby. 
2/ ` Doga` to rodzaj jogi, w którym ludzie posługują się jogą w celu osiągnięcia harmonii ze swoimi psami. Psy służą jako podpórki, ale wykonują też niektóre ćwiczenia rozciągające.
3/  Aaron Star naucza `Hot Nude Yoga`  ( Joga Nago ) w swoim studio w Chelsea. Zajęcia są wyłącznie dla mężczyzn i obowiązują dwie zasady: nie wolno się całować i nie wolno  dotykać penisów.
4/  W 2008 roku zgromadzenie Mufti w Malezji zakazało muzułmanom uprawiania jogi.
Kierowali się oni przekonaniem, że elementy hinduistyczne w trakcie 60 min zajęć jogi mogą 
zniszczyć wiarę muzułmanów. 

28.09.2012

Danse macabre...

Widać go między kołami zaparkowanego samochodu.
Leży na boku obok nieskazitelnie białego murku.
Przednie i tylne łapy wyciągnięte, tak jak u Franka kiedy zasypia koło mnie z głową na puduszce.
Jest wyjątkowo czysty w porównaniu do reszty kumpli z psiego gangu.
Mój brat, gdyby cofnąć czas o 22 lata, wykrzynąłby na jego widok: `Jaki piękny pies, jakby lis, cały ze złota, jakby ze szkła!`
Bo on ma ognisto rudą sierść z dwoma białymi, symetrycznymi łatkami na pysku.
Poranek jest urokliwy: słońce, leki wiaterek, zapach akacji i wszechobecny spokój.
Dzieci jeszcze przy swoich śniadaniach, budowy jeszcze nie ruszyły pełna parą.
On też jest spokojny. Wyjątkowo spokojny jak na ulicznika. Nie warczy, nie ucieka z podkulonym ogonem...nawet nie oddycha.
Wczoraj wieczorem go tam nie było.
Może po prostu zasnął  w środku nocy, wycieńczony głodem i pragnieniem, a żaby i cykady śpiewały mu do snu?
A może potrącił go samochód dzisiaj o świcie, jak zakrzyczała pierwsza papuga?
Sąsiad na balkonie je spokojnie śniadanie i czyta gazetę.
Dozorca domu, skupiony, myje srebrny samochód.
Kobieta w burce przechodzi obok i uśmiecha się do mnie wielkimi oczami.
Sudhir krzyczy z balkonu :`Madam, madam, good morning!`
Tylko Franek zauważył.
Tańczy wokół nieżyjącego psa wypinając pupę do góry.
Zaprasza go do zabawy i, zawiedziony brakiem reakcji, przechyla głowę na bok.
Nie chce odejść. Chce się bawić. Chce, żeby rudzielec się wreszcie obudził...

Smutek i radość, przerażające ying i yang, życie i śmierć idące ramię w ramię...jak całe Indie.

25.09.2012

Życie w prezencie...

Indie są pełne przeróżnych dzwięków-tych przyjemnych i tych drażniących ucho jakby ktoś uparcie ciągnął za koniec odsłoniętego nerwu.
Można się do tego przyzwyczaić i uznać je za, powiedzmy, upośledzoną ciszę, tak zrobiłam ja, albo spędzać noce i wczesne godziny poranne z głową pod poduszką, tak robi Hubby.
Szczucie szalejących po naszym tarasie dzieci dozorcy Frankiem w każdy sobotni poranek weszło Mu w krew i mnie pozostaje tylko przewracanie oczami, ale Jego reakcja dwie noce temu totalnie wytrąciła mnie z równowagi.
Obudziłam się w absolutnych ciemnościach ze świadomością, że na dole, za oknami coś się dzieje.
Kątem zaspanego oka zobaczyłam plecy Hubbiego jak zamykał za sobą drzwi, a potem była tylko cisza.
Niezupełnie świadoma sytuacji wpadłam w panikę.
Wobrażałam sobie, jak mój mąż lunatykuje i spada z tarasu w dziczę pełną węży albo jak walczy z atakującymi nas mieszkańcami pobliskich szałasów.
Przeleżałam bezczynnie kilka minut, pocąc się z nerwów, po czym Hubby wkroczył w samych slipkach i z latarką w dłoni.
`Co się stało? Nie wiedziałam gdzie jesteś!`
`Na dole jest szczeniak. Wyje przerazliwie. Probowałem go wypatrzyć z tarasu, ale nic nie widać tylko  drzewa.`
Reszta nocy upłynęła nam na wsłuchiwaniu się w żałosne zawodzenie zagubionej , małej istotki.
Kolejna noc była identyczna. Szczeniak zawodził, a my byliśmy jedynymi osobami w promieniu kilometra, którym pękało serce na myśl o tym jak to chuchro musi być przerażone.
Wczoraj szczeniak zaczął  wcześniej niż zwykle.
Siedzieliśmy na tarasie popijając gin z tonikiem, kiedy usłyszeliśmy pierwsze piszczenie.
Hubby uciekł do mieszkania, a ja daremnie wpatrywałam się w zieloną głuszę.
Nagle, spod kamieni, wychyliła się mała kulka na chudych łapach i powoli zaczęła wspinać się po złomowisku budowy.
Hubby przyniósł latarkę i staliśmy tak, jak idioci, świecąc psu w oczy  i  śledząc jego każdy ruch.
Był przerazliwie chudy, malutki i potwornie zagubiony. Nie należał do żadnego z okolicznych psich gangów.
Matka zapewne zdechła, albo go porzuciła. Bracia i siostry, całkiem możliwe , zostały trafione kamieniem albo padły ofiarą jastrzębi.
Mały grzebał łapką w czerwonej ziemi i krecił się w kółko.
Nie pozostało nam nic innego jak rozpocząć akcję ratowania lokalnej fauny.
Hubby pobiegł na dół.
Co się działo pózniej nie bardzo wiem, bo w ciagu 10-ciu minut zostałam tak pogryziona przez komary, że z bólu miałam mroczki przed oczami.
Pamiętam tylko, że usłyszałam potworny pisk, a za chwilę  Hubby otworzył drzwi i zapytał:
`No dobrze, to co robimy teraz?`
W ramionach trzymał rozdygotaną, brudną i chudą psinę, a Jego spodnie i koszulę pokrywała bardzo rzadka i bardzo śmierdząca psia kupa.
Spanikowałam.
Spanikował też Franek.


Hubby zamknął się z pieskiem pod prysznicem i w ciągu pół godziny dokonał cudu.
Szczenię przestało piszczeć, zjadło trochę mleka, kilkanaście razy zrobiło siku gdze popadnie, ukradło torbę z jedzeniem naszego psa i zakochało się we Franku. Mało tego, dostało nowe imię: Indy.
Kolejne dwie godziny minęły nam na wycieraniu siuśków, odciąganiu podnieconego Franka od Indiego, zastanawianiu się czy nas pies nie jest czasami pedofilem, dzwonieniu do centrum Blue Cross, wpatrywaniu się w Indiego, dzwonieniu po znajomych z zapytaniem co robić, wpatrywaniu się w małą, rezolutną kulkę, która zasnęła szczęśliwa i rozciągnięta w najlepsze  na dywanie i wsłuchiwaniu się w ciemność w nadzieji, że Indy nie ma rodzeństwa, któremu też trzeba będzie jakoś pomóc.
O 10-tej wieczorem małego odebrali od nas mili ludzie i dzisiaj trafił do centrum Blue Cross, gdzie zostanie odpchlony, odkleszczony, zaszczepiony i oddany do adopcji.
Nam jest trochę smutno, Frankowi też, ale możemy spać spokojnie wiedząc, że podarowaliśmy zagubionej drobince życie.
Aż do następnego płaczu w zaroślach:)


24.09.2012

Dwa i pół  homara, czyli niedzielny brunch w Taj Krishna...

Indie to kraj, który trochę zabiera, ale w zamian bardzo dużo daje.
Ucząc się żyć w Hyderabadzie powoli żegnam się z absolutną wolnością i niezależnością i, wprawdzie nie bez utyskiwania, ale godzę się na to co znalezć tu mogę, a nie co znalezć chcę.
Stopniowo przyzwyczajam  się do tego, że to ośmiomilionowe miasto chodzi własnymi drogami, a ja muszę je zostawić w spokoju i odkryć moje własne ścieżki...
Ale wśród chaosu, nieznośnego, lepkiego upału, hałasu, kurzu, spalin, biedy i wszechobecnych fekaliów o przeróżnych kształtach, kolorach i konsystencjach, Hyderabad, w bardzo przewrotny sposób, pieści nasze podniebienie.
Gwałcąc nasz słuch i zapach, jednoczesnie masuje nasz smak i piórkiem łaskocze nasz wzrok. Tak mało, wydawałoby się, ale zadowolone kubki smakowe, przyjemnie wypełniony żołądek  i kilkadziesiąt minut przyjaznych oku wrażeń estetycznych potrafią zrekompensować bardzo wiele.
Oferta restauracji jest obszerna. Począwszy od tych tradycyjnych, indyjskich, z ciężkimi drewnianymi meblami, palmami w donicach i kolorowymi rycinami na ścianach, przez europejskie, klimatyzowane enklawy z nowoczesnymi, opływowymi kanapami i plastikowymi krzesłami a la Starck, na wszelkiego rodzaju fuzjach osadzonych wśród szemrzących mini -wodospadów na dachach budynków skończywszy, Hyderabad może zadowolić i pasibrzucha i podniebiennego nudziarza.
Zjeść można bardzo dobrze, w cenach dużo niższych niż w pazernej Europie.
Ani ja, ani Hubby jeść byle czego nie lubimy, więc poznanie Hyderabadu zaczęliśmy nie od zabytków, ale od restauracji. Każda z nich zasługuje na znacznie więcej niż jedno zdanie i obiecuję , że kiedyś o nich napiszę, ale na razie, królem naszych wszystkich kulinarnych przygód jest hotel Taj Krishna.


Jeden z wielu w portfolio grupy Taj, budynek z zewnątrz nie zachwyca, ale w momencie, kiedy przejdziemy przez szklane drzwi i zostawimy za sobą hałas miasta , Taj Krishna zabiera nas w podróż w zupełnie inny wymiar.


Zapach pachouli unosi się w dyskretnie klimatyzowanym wnętrzu, w fontannie pływają kolorowe kwiaty , a błysk marmurowych podłóg i inkrustowanych masą perłową kolumn onieśmiela, ale niezwykle uprzejma i przyjacielska obsługa sprawia, że każdy czuje się tu jak w domu.
Korytarze świecą pustkami, w barze kilku gejów w średnim wieku szwargocze po niemiecku, wypielęgnowane ogrody z błękitnymi fontannami kuszą wilgotną  trawą...
Przez chwilę wydaje nam się , że czas się cofnął i jesteśmy w świecie, którego dawno już nie ma i tylko sentymentalne dusze jak my błąkają się po nim od czasu do czasu, bo cała reszta dawno już przeniosła się do oaz nowoczesnej Europy: Novotelu i Radissona.
Zostaliśmy zaproszeni na niedzielny brunch...
Nasz stół jest na tarasie pomiędzy dwoma fontannami i grillem, na którym korpulentny kucharz przygotowuje owoce morza.
Razem z Hubbym napawamy się widokiem, zapachami i nieodkrytymi jeszcze przyjemnościami, które bufet za szklaną ścianą z pewnościa ze sobą niesie.
Mój wygłodzony żołądek, jako że  świadomie pozbawiłam go śniadania, reaguje burczeniem, usta są pełne śliny.
Hubby uśmiecha się od ucha do ucha i widzę , że z wrażenią dostał delikatnych rumieńców.
Od 12.30 do 13.00 czaimy się i tańczymy wokół bufetu.
O 13.15 na naszym stole lądują specjały z grilla: malutkie ośmiorniczki, kalmary, krewetki tygrysie, połówki homara, mini kebaby w mini pittach, miseczki z curry, bardzo pikatne kawałki przysmalonego kurczaka...i koszyczki z conajmniej 10-cioma rodzajami pieczywa i indyjskich placków.
Potem sałatki.
Możemy wybierać z 15-stu. Jest tu wszystko. Ja decyduję się na perełki z mozarelli z koktajlowymi pomidorkami, serca palmowe z zimną koziną, sałatkę z buraków z curry, i gotowaną rybę, w którą owinięte są nieznane mi, bardzo słodkie owoce.
Kolejna wyprawa do bufetu owocuje w pulpeciki z koziny w cynamonowym sosie, kotleciki rybne w zielonym sosie curry, kotleciki jagnięce i ryż z szafranem.
Hubby ciagle przy starterach, a ja  biegnę po desery.
Arbuz tak słodki i soczysty, że prawie nie przypomina arbuza, a raczej marzenie o arbuzie, mini Tiramisu na porcelanowej łyżce, do tego truskawkowe parfait , niebiańsko lekki mus z mango z płatkami z białej czekolady, migdałowa babeczka z bitą śmietana i kulkami z melona, i szklanka różowego, przejrzystego napoju, który biorę za sok, ale smakuje jak mrożona kawa, a przy tym cudownie orzezwia.
Jestem w niebie!
Hubby dopiero przy daniach głównych i czwartym kieliszku  `szampana`.
Uciekam na papierosa na drugi koniec ogrodu i delektuję się chwilą.
Reszta popołudnia mija na rozmowach o niczym, upał roztapia mój mózg, fontanny wprawiają w błogi trans...
Dochodzi 15.00. Menadżer oznajmia, że za chwilę zamykają bufet.
Nagle znowu jestem głodna.
Proszę o połówkę homara.
Miła kelnerka przynosi mi cztery. Oczywiście zjadam z apetytem.
Z tego wszystkiego zapominam o selekcji serów, ale grillowane, mięsiste homary wszystko rekompensują.
Hubby z resztą męskiego grona ucieka na cygaro i kieliszek koniaku...

Cztery godziny obżarstwa i opijstwa w zapomnianym świecie warte są jedyne 1650Rs ( jesz ile chcesz i pijesz ile chcesz ) od osoby, nie licząc trzech lampek Remy Martin, za  11,000Rs, ale to już nie nasze zmartwienie:)
Wychodzimy z błogiej ciszy Taj Krishna w oszalałe, niedzielne miasto i przyrzekamy `i że cię już nie opuszczę...` niedzielnemu bufetowi.

22.09.2012

Urodziny sympatycznego boga, czyli Ganesha Chaturthi...


Poznajcie Ganeshę, boga mądrości, dostatku i pomyślności. To do Niego zanosi się prośby przed startem biznesu i przed rozpoczęciem podróży, Jego też prosi się o usunięcie wszelkich przeszkód.
Ten chłopiec z głową słoniątka został stworzony przez boginię Parvati, małżonkę najpotężniejszego boga w religii hinduistycznej-Shivy.
Parvati ulepiła chłopca z pasty z drzewa sandałowego, której używała do kąpieli, a potem tchnęła w figurę życie i nakazała chłopcu siebie strzec.
Po tym jak posłuszny swej `matce` Ganesha nie wpuścił do Niej Shivy, ten dostał szału, i po wielu próbach zabił Ganeshę ucinając Mu głowę.
Wściekła Parvati, obudziła drzemiące  w Niej moce i poprzysięgła zniszczenie wszechświata, w którym zginął Ganesha.
Przyparty do ściany Shiva przyrzekł, że ożywi chłopca.
W trakcie poszukiwań nowej głowy natrafił na słonicę opłakującą swoje zmarłe dziecko.
Shiva pocieszył ją i podarował głowę słoniątka małemu Ganeshy.
Tak mówi tradycja...
A co roku, pomiędzy 19.08-20.09 ( ruchome święto, bo do obliczeń używa się kalendarza księżycowego ) Ganesha powraca między ludzi , a w całych Indiach obchodzi się Jego urodziny, które trwaja 10 dni.
W Andhra Pradesh, prowincja w której przyszło nam zamieszkać, Ganesha Chaturthi celebrowane jest szczególnie uroczyście.
W tym roku rozpoczęcie obchodów przypadło na środę 19-go września: szkoły były zamknięte a  w całych Indiach prohibicja.
Dwa, trzy miesiące przed świętem mistrzowie rękodzieła zaczynają wyrabiać gliniane i gipsowe modele Ganeshy we wszytkich możliwych rozmiarach ( mnie udało się też wypatrzyć modele z pachnącego ciasta posypane cukrem pudrem ), a kiedy przychodzi uroczysty dzień wyznawcy Hinduizmu umieszczają figury i figurki w swoich domach


i tymczasowych świątyniach ( każda dzielnica, a nawet ulica posiada takową mandapę ).
To na przykład mandapa na sąsiedniej ulicy. Powstała w szkielecie nowo budowanego bloku.


Bramy  posesji i drzwi do domów przystraja się liśćmi mango, które uważane jest za króla wszystkich owoców, i aksamitkami,


a przed posążkami składa się ofiary z kwiatów , orzechów kokosowych i specjalych słodyczy, które w tej części Indii nazywaja się modakam (smażony albo parzony  pieróg z mąki ryżowej z nadzieniem z orzecha kokosowego, suszonych owoców i cukru trzcinowego).
Po 10 dniach ofiarowuje się Ganeshy ostatnie dary w postaci  kwiatów, kokosów i kamfory, i zanurza się posążek w najbliższym zbiorniku wodnym,  co symbolizuje tradycyjną odprawę boga do Jego miejsca pobytu w Kailash, dokąd zabiera wszystkie niepowodzenia swoich wyznawców.
W niektórych domach topi się figurkę w wiadrze, a glinę, po kilku dniach , używa w ogrodzie.

Święto to jest niezwykle ważne z powodów ekonomicznych w miastach takich jak Bombaj, Hyderabad, Bangalur czy Chennai. Wielu artystów i rzemieślników tylko wtedy zarabia na całoroczne utrzymanie swojej rodziny.
Festiwalowi towarzyszą też inne wydarzenia kulturalne: koncerty, przedstawienia, zbiórki krwi czy ofiar dla biednych.
Urodziny Ganeshy , które obchodzone są w całym kraju jako wydarzenie publiczne od XVII wieku, podczas panowania Brytyjczyków służyły odrodzeniu jedności wśród Hindusów.
Ale, jak to ze świętami bywa, wśród wielu korzyści są też minusy.
Po pierwsze, w trakcie procesji towarzyszących wiezionym do zatopienia posągom, dochodzi często do zamieszek i, ku naszemu ogromnemu rozczarowaniu, odradzono nam uczestnictwo w końcowej fazie obchodow.
Po drugie, w związku ze zbyt wysokimi cenami posążków z gliny, najbardziej popularne stały sie figurki gipsowe, które razem z farbami,  używanymi do ich  malowania, zawierającymi metale ciężkie, stanowią bardzo poważne zagrożenie dla środowiska naturalnego.
Oto jak wygląda jezioro po ceremoniii topienia figur Ganeshy:



W związku z tym , na kilka tygodni przed świętem, na ulicach zobaczyć można plakaty apelujące o zakup glinianych posążków i pomoc w ochronie, i tak już mocno zanieszczonego, środowiska:


Dla nas  to pierwsze Ganesha Chaturthi i miło jest, wyprowadzając psa na poranny spacer, widzieć girlandy ze świeżych kwiatów na każdym domu i słyszeć wesołą muzykę dochodząca z mandap.
Teraz to już naprawdę czujemy, że jesteśmy w Indiach, bez potrzeby szczypania się w ramię:)

15.09.2012

Gulab jamun, czyli miłość od pierwszego kęsa...

Lubię jeść.
Wiedzą to wszyscy, którzy mnie dobrze znają.
Lubie jeść dużo i nigdy nie jestem syta. Jestem pewna, że ośrodek w mózgu, który za uczucie sytości u normalnych ludzi odpowiada, u mnie obumarł, po prostu.
Żyję po to, żeby jeść i naprawdę łatwiej mnie ubrać niż wyżywić.
W naszym budżecie domowym już od dawna jedzenie i wino zajmują pierwsze miejsce.
Postawiona przed wyborem: nowy ciuch albo wizyta w restauracji-zawsze wybiorę to drugie...
No i jako żarłok mam tendencje do zakochiwania się w potrawach.
A jak się zakochuję, to na zabój i wtedy jestem wierna tylko jednemu.
Tak było z sałatką Caprese, lodami Haagen Dazs o smaku Tiramisu ( wykupiłam cały zapas z lokalnego sklepu w Londynie ), pakistańską potrawą nihari ( przyprawę ściągaliśmy z Indii ), rosołem własnej roboty, `diabelską pizzą` z Lidla, warszawską Zygmuntówką, eklerami z cukierni Nova na Saskiej Kępie, moim `cilli con carne`, krupnikiem z Marks&Spencer, a teraz przyszła kolej na gulab jamun.
Spróbowałam raz i stałam się niewolnicą:)

Gulab jamun to popularny deser w krajach subkontynentu indyjskiego ( Indie, Pakistan, Sri Lanka, Nepal i Bangladesz).
Zrobiony z mąki i białego sera, uformowany w kulkę i smażony na klarowanym maśle, a następnie moczony w słodkim syropie, ten lokalny przysmak to prawdziwa bomba kaloryczna.
Mdląco słodki, jak wszystkie desery w tej części Azji, jest obecny na weselach, indyjskim festwalu światła Diwali i podczas obchodów zakończenia Ramadanu, czyli święta Eid.
I, jak to z popularnymi potrawami bywa, każdy ma swój sposób przygotowania, podawania i jedzenia gulab jamun.
Można go przyrządzać z dodatkiem kardamonu, wody różanej, szafranu, orzechów pistacjowych, a serwować w syropie z wody i cukru albo w syropie klonowym.
Ja wypracowałam swój własny sposób jedzenia gulab jamun, taki, który nie powoduje nadmiernego zasłodzenia mózgu.


Po wyjęciu gulab jamun z syropu, dodaję trzy łyżki jogurtu greckiego ( kwaśny, doskonale komponuje się ze słodkimi kulkami ) , a wszystko posypuję orzechami włoskimi.
Gulab jamun smakuje też świetnie z kwaśnym dżemem, z niezbyt dojrzałym kiwi pokrojonym w plasterki, polany gorzką czekoladą ( więcej niz 70% cocoa ) albo posypany płatkami migdałowymi czy pokruszonymi pistacjami.
Ja , ze względu na stan  mojego sprzętu kuchennego,


na przyrządzanie gulab jamun  nie porywam się, ale dla zainteresowanych , WARTO, podaję , sprawdzony podobno, przepis mojej indyjskiej znajomej.

Przygotowanie: 20-25 min
Gotowanie: 10-15 min
Porcja na 4-8 osób ( w zależności od tego ile cukru jesteśmy w stanie przyjąć podczas jednego posiłku )

Składniki:

  • 1,5 filiżanki twardego białego sera
  • 1,5 filiżanki twarożku ( odsączony )
  • 1/4 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 3    łyżeczki rafinowanej mąki
  • 1/4 łyzeczki zmielonego kardamonu
  • masło klarowane do smażenia ( ewentualnie olej )
Sery mieszamy z mąką, proszkiem do pieczenia, kardamonem i niewielką ilością wody aż uzyskamy miękkie ciasto.
Dzielimy ciasto na 16 porcji i formujemy kulki.
Wrzucamy nasze kulki do rozgrzanego tłuszczu i smażymy na złoty kolor ( smażymy na wolnym ogniu, inaczej kulki będa w środku surowe).
Do przygotowania syropu potrzebne nam będą dwie filiżanki cukru rozpuszczone w filiżance wody.
Odsączone z tłuszczu kulki, moczymy w syropie przez, co najmniej, 20 minut.
Zamiast syropu cukrowego, możemy użyć syrop klonowy.
Do syropu można też dodać esencję różaną.
Serwujemy zimne albo lekko ciepłe-nigdy gorące!

Smacznego:)

14.09.2012

Polubić hałas, czyli dlaczego wszyscy trąbią...

Indie pokochałam zanim jeszcze Je poznałam.
Pokochałam Je miłością platoniczną, a co za tym idzie , totalnie bezkrytyczną.
W drodze do `moich Indii` nie zdawałam sobie sprawy jak wiele skrajnie różnych twarzy ma ten kraj.
Paulina Wilk w swojej cudownie plastycznej i bardzo mądrej książce  " Lalki w ogniu " napisała : " Nie ma jednego hinduizmu, jednych Indii. Jest wielość pozbawiona najwyższej reguły."
To prawda.
Indie to wielki chaos, ale chaos uporządkowany, w którym każdy musi jakoś odnalezć swoje miejsce.
Przygladając się Indiom mamy wrażenie, że patrzymy na wielki kopiec mrówek, gdzie miliard istnień zdaje się wciąż gubić drogę albo kręcić się w kółko, ale to tylko pozory.
W tym wielkim kopcu jakim są Indie, każdy ma wyznaczoną rolę, a świetnie rozpisany scenariusz nie pozwala zapomnieć przydzielonych kwestii...
Indie bywają trudne i frustrujące. Bardzo łatwo Je znienawidzić.
Ja podniosłam rzuconą mi rękawicę i podczas mojego pobytu tutaj będę robić wszystko, żeby zamiast ulegać emocjom, a o te skrajne tutaj nietrudno, starać się Indie chociaż trochę zrozumieć.

Jedną z wielu twarzy tego kraju jest wszechobecny hałas.
Tutaj nigdy nie jest cicho.
Klimatyzacja buczy w ciągu dnia, wiatraki pod sufitem szumią w nocy, budowy pracują całą dobę, minarety rozbrzmiewają od 5-tej rano, hordy ulicznych psów szczekają po nocach walcząc o resztki na wysypiskach śmieci, papugi i pawie krzyczą wniebogłosy, a temu wszystkiemu towarzyszą niemilknące klasony pojazdów wszelkiej maści.
Dla kogoś kto jest tutaj przejazdem to nie jest przyjemne doświadczenie, ale jeśli się w Indiach zechce zamieszkać, nie pozostaje nic innego jak się do tych wszystkich, pozornie wrogich, dzwięków po prostu przyzwyczaić.
A klaksony?
Klaksony trzeba zrozumieć.
Prawie każdy tutaj porusza się przy pomocy jakiegoś pojazdu mechanicznego.
W nieustającej moto-rzece na drogach i dróżkach znajdziemy ciężarówki, traktory, samochody osobowe, riksze, motocykle i skutery.


Ludzie `pędzą` z przepisową prędkościa 40km/h załatwiając swoje dzienne i nocne sprawy.
Kodeks drogowy jako taki nie obowiązuje.
Niektórzy jeżdżą pod prąd, niektórzy nie patrzą w lusterka, są też tacy, którzy nie uznają świateł drogowych i tacy, którzy zatrzymują się na środku drogi, żeby odebrać telefon.


Dodatkowo, po drogach spacerują krowy, wylegują się na nich psy, dzieci bawią się w najlepsze, a przechodnie kursują z lewej na prawą i odwrotnie.


Chodniki są albo ich nie ma. Tacy ludzie jak ja , którzy gdzieś muszą wyprowadzać swoje psy, spacerują nierzadko środkiem jezdni.
W tym całym rozgardiaszu trzeba się jakoś posuwać naprzód i  próbować przeżyć.
I tu wkraczają klaksony.
Trąbiąc, kierowcy informują innych użytkowników jezdni, że mają zamiar jakiś manewr wykonać, albo , że manewr wykonywać już zakończyli. Trąbią jak zblizają się do zakrętu i jak na jezdnię wyskakują ludzie.
Trąbia w nocy, żeby uprzedzić o tym, że na jezdni są, i to w ruchu.
Jeżdżąc z przeróżnymi kierowcami nie zauważyłam, żeby ktoś trąbił dla samego trąbienia, jak czytam w wielu relacjach z podróży do Indii.
Klakson to nie jest symbol statusu tylko absolutna konieczność, mechanizm prewencyjny.
Owszem , w niektórych samochodach są dwa rodzaje klaksonu, ale po to tylko, żeby jednym z nich zasygnalizować rozpoczęcie manewru, a drugim jego zakończenie.
Te o wyższych tonach są przeznaczone dla drobnicy, te o tonach wyższych dla atobusów i ciężarówek.
Na samochodach ciężarowych jest wręcz napisane: `proszę trąbić`( a wtedy zjadę ci z drogi ).


Dlatego denerwuję się bardzo gdy ktoś pisze, że zmotoryzowani mieszkańcy tego kraju używają klaksonów, żeby się popisać.
Tak łatwo przychodzi nam wydawanie osądów o innych.
Jeszcze łatwiej stwierdzenie, że coś jest bez sensu.
Zajęci własnym życiem, własnymi czterema ścianami i nieprzepartą potrzebą snu, kiedy inni starają się po prostu przeżyć kolejny dzień, zapominamy, że jesteśmy w innej części świata, która rządzi się swoimi prawami.
Może czasami, będąc tutaj tylko przejazdem, warto spróbować te prawa zrozumieć...?
Może warto otworzyć nasze głowy a zamknąć oczy i, żeby zobaczyć więcej , sięgnąć tam gdzie wzrok nie sięga...

13.09.2012

Indie portfelem malowane...

A oto bohaterowie dzisiejszego wpisu:

  

 1zł = 17,34 Rs
  $1 = 55,18 Rs

I, choć dobrze wychowani ludzie o pieniądzach nie dyskutują, ja, a właściwie Turkusowy-Pan-Jimmy, zasady te dzisiaj nagnie, i wprowadzi Was w zupełnie nielogiczny świat indyjskich cen.
A ponieważ portfel to rzecz  z natury martwa, bez względu na to jak często i jakim tonem z nim rozmawiam, i z jak pięknego, i walecznego pytona powstał, wpis niniejszy również będzie  wpisem martwym.
Zapraszam więc do suchego, bezdusznego zestawienia cen, opracowanego na podstawie kilkunastu wizyt w różnych spermarketach:


  • ciemny chleb tostowy- 28Rs
  • kostka Cheddara, 200gr- 300Rs
  • gotowana szynka w puszce, 454gr- 400Rs
  • pół kilo żeberek jagnięcych -172Rs
  • pasteryzowane mleko Nestle, 1litr -62Rs
  • tuńczyk w puszce w zalewie-189Rs
  • puszka Coli -20Rs
  • płatki razowe Kellogs -460Rs
  • 6 jajek-27Rs
  • kiwi, 1szt-38Rs
  • pomidory ,1,20kg -39Rs
  • jogurt typu Activia -75Rs
  • pudełko dietecznych, owsianych herbatników-155Rs
  • jogurt Dahi ( typu grecki ) -20Rs
  • torebka suszonych moreli,150gr -110Rs
  • fasolka w sosie pomidorowym Heinz- 90Rs
  • Tik-Tak- 10Rs
  • woda mineralna,1.5 l - 27Rs
  • Nescafe Gold , 100gr- 400Rs
  • herbata Lipton, 50 torebek- 68Rs
  • cebula, 1kg-14Rs
  • masło, kostka- 32Rs
  • orzechy włoskie, 200gr-206Rs
  • sól, 0,5kg- 16Rs
  • lód Cornetto, rożek -30Rs
  • oryginalna, grecka Feta, kostka -420Rs
  • organiczny miód z Himalajów, 250gr-100Rs
  • sałata lodowa - 64Rs
  • jabłka importowane, 0,5kg-116Rs
  • włoska oliwa z oliwek, 250ml-250Rs
  • włoski olej balsamiczny, 0,5l -260Rs
  • olej słonecznikowy,1l-153Rs
  • olej kokosowy, 0,5l -106Rs
  • ryz uniwersalny, 1kg - 71Rs
  • butelka czerwonego, indyjskiego Shiraz - 750Rs
  • butelka Jack Daniels -2500Rs
  • butelka indyjskiego piwa Kingfisher,650ml- 82Rs
  • butelka indyjskiego ginu, 0,7l- 372Rs
  • ręczniki papierowe, 4 rolki- 200Rs
  • papier toaletowy, 6 rolek-180Rs
  • chusteczki J&J, 80szt -169Rs
  • magazyny kolorowe typu Gala, Viva -50Rs
  • indyjski Vogue- 125Rs
  • książki - 250-499Rs
  • paczka Marlboro Lights-115Rs
  • mydło w płynie Palmolive -60Rs
  • wizyta u weterynarza, standard-600Rs
  • taksówka, 1 godzina- 300-400Rs
  • riksza, ok.5km - 80-100Rs
  • pranie z prasowaniem ,20szt-750Rs
Miłego przeliczania!

P.S. Nigdy w życiu nie przypuszczałam, że tak bardzo można tęsknić za zwyczajną, pasztetową, parówkami, ogórkami kiszonymi, chrzanem, barszczem czerwonym i sernikiem!!!!!

08.09.2012

FRRO, czyli wykład na temat cierpliwości...

FRRO: Foreigners Regional Registration Office

Miejsce, które, niestety, żadnego expata nie ominie.
To tam, po raz kolejny, udaliśmy się przedwczoraj z Hubbym, w towarzystwie Hanumana (w mitilogii indyjskiej Hanuman to bóg wojny, a w naszej rzeczywistości to pracownik administracyjny szkoły, w której pracuje Hubby ) i Raviego, kierowcy o ilorazie cierpliwości wykraczającym daleko ponad przeciętną.
Do przygnębiającego biura na starym lotnisku Begumpet w Hyderabadzie dotarliśmy spóznieni o... całe trzy tygodnie...

6-go sierpnia rozpoczęliśmy życie expatów, a to nie tylko przyjemności takie jak zwolnienie z płacenia podatku, ale także żmudne procedury, do których należy obowiązek zarejestrowania się w regionalnym biurze imigracyjnym.
Każdy expat powinien się zarejestrować przed upływem dwóch tygodni od momentu wjazdu do Indii.
W przypadku niedopełnienia tej powinności, płaci się karę: $35 i ponosi wszystkie konsekwencje bycia w obcym państwie na czarno, gdyż tylko rejestracja daje prawo opuszczenia Indii, możliwość otworzenia konta bankowego, założenia intenetu, TV kablowej, zawarcia kontraktu z operatorem sieci komórkowej i kierowania pojazdem.
Ale, jak to w Indiach bywa, nie wszystko jest  logiczne i nie wszystko jest łatwe...

Krok pierwszy: rejestracja online.
Dziesiątki rubryk i rubryczek, na wypełnienie których darowane jest 30 minut-ni mniej ni więcej.
Jeśli się nie wyrobisz, bo na przykład chcesz po wypełnieniu wszystkie dane sprawdzić, sesja wygasa automatycznie i musisz zaczynać od nowa.
Po wprowadzeniu wszystkich danych system wydaje numerek i datę, kiedy należy  się stawić w FRRO.
Dzienny limit interesantów : 100.
Dzienna liczba przybywających do Hyderabadu w celach zarobkowych bądz naukowych : SETKI.
Hubby przez dwa tygodnie, o różnych porach dnia, loguje się w systemie, ale, niestety, ze względu na ilość interesantów, otrzymanie `audiencji` jest niemożliwe.

Polka, Belg, Hindus - trzy bratanki, czyli próbujemy na tzw `chama`
Jedziemy do FRRO w poniedziałek.
Barwna kolejka, wszyscy z numerkami.
W drzwiach elektroniczna bramka a po obydwu stronach uzbrojeni w karabiny strażnicy.
Nie ma żartów, mimo tego, że karabiny nie maja magazynków.
Hanuman zaczyna pląsać. Jak wąż wciska się w kolejkę, przechodzi zgrabnie między ludzmi, wije się przy okienku z napisem`Informacja`, syczy ze złości na kobietę w błękitnym sari, po czym znowu się przeciska, pojawia i znika w tłumie czekających ludzi, i napiera na strażników.
Wpuszczają.
Ale tylko Jego.
Siedzimy z Hubbym na chodniku po drugiej stronie ulicy i obserwujemy kolorowy tłum.
Burki, batiki, jedwabie i dużo jasnego lnu, imigracyjne trendy sezonu.
Pod czerwonym samochodem zabunkrował się pies, biały w czarne łaty, zupełnie jak z `Bruce`a Wszechmogącego`. Leży na boku i ucina sobie drzemkę. Za chwilę przyjdzie kierowca, przekręci kluczyk w stacyjce, samochód kaszlnie i pies z gracją przeniesie się pod następny samochód. I tak cały dzień, żeby, jak tylo zapadnie zmrok, wyruszyć na poszukiwanie jedzenia: przygnebiającą wycieczkę po ulicznych wysypiskach śmieci...
Mijają dwie godziny.
Hanuman wychodzi z biura. Wykrzywiony uśmiech na spoconej twarzy, pomarańczowa kropka między brwiami teraz zupełnie rozmazana.

Odjezdżamy z kwitkiem, ale przynajmniej wiemy co mamy robić dalej...

O północy w Hyderabadzie...
niestety, nie spotyka się bohemy z lat dwudziestych i trzydziestych,w krzakach nie czai się mały Mowgli, i na próżno szukać tu białych słoni...
O północy w Hyderabadzie, klimatyzacja pracuje na pełnych obrotach, praca na budowach wrze, malutkie, prawie niewidzialne, komary atakują nawet najintymniejsze części ciała, a kiedy wybija 00.02, Hubby loguje się na stronie FRRO, żeby być pierwszym ze stu szczęśliwców .
O 12.04 dostajemy datę: 21 września:(

Próba sił, czyli `przedspotkanie`
W piatek rano pakujemy się na tylne siedzenie jeepa.
Hanuman załatwił `przedspotkanie`, czyli po prostu wizytę przed wyznaczonym terminem.
Jestem dobrze zaopatrzona: mokre chusteczki, błyszczyk do ust, jabłko i książka : ``Nowe oblicze Greya``( ostatnia część trylogii ).
Znowu siadamy na chodniku. Jabłko znka w ciągu dwóch minut.
Hanuman, jak zwykle, pojawia się znikąd.
Odstawia swój taniec, wciska nam do rąk świstki papieru z numerkami 80 i 81 i wchodzimy do siedziby wszechmogącego, czyli niewielkiej  sali z setką krzeseł.
Na jednym ekranie wiadomości, na drugim tajemnicze cyfry z literkami z przodu.
Klimatyzatory huczą.
Na bladej ścianie dwie białe kartki z życzeniami szczęśliwego roku 2012.
Dookoła lady, okienka, stanowiska i więcej strażników z karabinami.
Harmider.
Siadamy i czekamy.
Młoda kobieta w beżowej kurcie wywołuje nasze numerki po piętnastu minutach ( nie jest zle) i sprawdza czy papiery są w porządku.
Nie są , bo zamiast appendix A i B, napisane jest lista A i lista B.
W końcu jakoś daje się przekonać , że to jedno i to samo.
Idziemy do stanowiska z kamerą. Zdjęcie-pyk, zdjęcie -pyk.
Siadamy i czekamy z nowymi numerkami.
Po pół godzinie pojawiają się na ekranie ( naprawdę dobrze nam idzie ).
Urzędnik chce nas odesłać do domu, bo w papierach są nieścisłości.
Hanumanie przybywaj!!!
Pojawia się , kłóci, syczy, gulgocze, kręci głową, gestykuluje, uderza palcem wskazującym w dokumenty, odwraca się, znowu kreci głową, znika , pojawia się.
Jest szansa.
Obserwuję wszystko kątem oka jak niemy film.  Ze mną nikt nie rozmawia. O mnie nikt się nie pyta. Jestem tylko żona towarzyszącą mężowi, czyli tak jakby mnie nie było.
Jestem ...meblem.
Sadowię się na brudnym krześle i zaczynam czytać. Strona 248.
Wokół mnie zmieniają się ludzie.
Burka z pięknymi oczami, tłusta burka w okularach, która jest przekonana, że Polska jest w Ameryce Północnej, Nigeryjczyk o rozmiarach XXXXXXL z paczką herbatników w dłoni, drobna Hinduska z blizniakami ( nie mogą być starsze niż kilka dni ), sfrustrowany Jemeńczyk, para Brytyjczyków, młoda Hiszpanka i sobowtór Amy Winehouse- Bóg wie skąd
Jestem już na stronie 400, a Hubby z Hanumanem co chwilę siadają, żeby znowu wstać i tłumaczyć papierowe zawiłości kolejnemu urzędnikowi.
Przerwa na lunch.
Koniec przerwy na lunch.
Hubby się poci, Hanuman też.
Ja czuję, że mam pupę.Plecy też dają o sobie znać.
Jest 15.00. Strona 430. Anastazja Steele i Grey znowu w łóżku. Znowu namiętny sex.
Blizniaki koło mnie płaczą. Sfrustrowany Jemeńczyk puszcza bąki.
W żołądku robi mi się wielka gula, która rośnie z każą minutą.
Moja cierpliwość jest na wyczerpaniu.
16.00. Wszystko zaczyna mi śmierdzieć.
17.00. Prawie krzycze, żę `jutro wracam pierwszym samolotem do Polski`.
17.30- wychodzimy z naszym pozwoleniem na pobyt tymczasowy w ręku.

7 godzin czekania i wykłócania się o każdy papier.
7 godzin lekcji kulturoznawstwa.
7 godzin prawdziwych Indii...

Czy mamy wreszcie spokój?
Nie.
Za miesiąc zmieniamy adres i całą rejestrację trzeba będzie przechodzić od nowa.
Za pięć miesięcy wygasa moja wiza, czyli kolejna wizyta w FRRO z nadzieją na  jej przedłużenie, a potem jeszcze jedna wizyta, w celu ponownej rejestracji.

Panie i Panowie!
Witamy w Indiach, największej Demokracji Świata!

22.08.2012

Wiem, że nic nie wiem...

Dzień piętnasty mojego nowego życia...
Dzień jak codzień.
Wydawałoby się.
Z małą jednak różnicą, którą przyniosły ze sobą dni : dwunasty i trzynasty.

Przyjechałam tutaj z otwartą głową i otwartym sercem, tak przynajmniej i sobie, i Indiom obiecywałam.
Tylko że pod bardzo cienką powierzchnią pozorów mieścił się cały arsenał niby wiedzy zamkniętej  na złoty kluczyk w szufladce mojej pamięci.
Ale kluczyk musiał zardzewieć w bezlitosnym, wilgotnym upale pory monsunowej i szufladka z impetem się otworzyła.
Strumyczek informacji zaczął się sączyć w niedzielę rano i podlewać przekonanie, że oto wiem!
A skoro wiem, to nie ma miejsca na pokorę wynikającą z niewiedzy.
Nie miałam absolutnej pewności, ale wydawało mi się, że w ten niedzielny poranek dokładnie to samo działo się w głowie Hubbiego.
Przekonani o wyższości naszej wiedzy czerpanej chochlą z Wikipedii, doświadczeń Paul`a Merton`a, Rick`a Stein`a, Caroline Quentin i Discovery Showcase, londyńskich corner shop`ów, boskiego Nihari  i pikantnych pikli z limonki, nad przeciętną niewiedzą, wyruszyliśmy na lunch do restauracji Bhojanam.

Recepcja na zewnątrz, oczywiście.
Podchodzę do ubranego w śnieżnobiałą koszulę chłopaka i pytam się grzecznie czy możemy zjeść lunch bez uprzedniej rezerwacji.
Nie rozumie co do niego mówię.
Kiwa głową z jednej strony na drugą, czyli tak.
No jasne, że tak.
Zapytałam się właśnie obsługi parkingu.
Nie wiedziałam, że mała restauracja ma swoich parking valets...
Młoda dziewczyna ubrana w piękne turkusowe sari wita nas w progu i zaprasza do środka.
Wow!
Przepiękne lobby i onieśmielające bogactwem zdobień wnętrze:

                                   
Siadamy.
Obsługa jest zdecydowanie pięciogwiazdkowa.
Na stole podkładki uświadamiające nam, że jesteśmy w najlepszej restauracji 2012 roku wg indyjskiego Times`a.
Woo hoo!
Smaki południowych Indii, czyli od Hyderabadu po Keralę.
Menu obfite, ale nie wiemy co jest co.
Rozpoznajemy wyłącznie Biryiani, a i to ma setki odmian.
Alkoholu nie sprzedają.
Palić nie można.
Wokół nas sami Hindusi w odświętnych strojach.
Jestem jedyną kobietą, ktora nie ma na sobie sari.
Na środku ogromny bufet z mnóstwem potraw.
Nazwy w Hindi i Telugu, a może Urdu...Hubby pewnie wie, ale zrezygnowana nawet się nie pytam.
Jeden z kelnerów natychmiast jest przy nas.
Opisuje każdą potrawę ułatwiając wybór.
Idziemy na całość.
Nakładamy wszystkiego po trochu: kurczak miesza się na talerzach z baraniną, smażone na chrupko chilli tonie w zielonym gulaszu z okry, ryż podlany Dahi ucieka z talerza...
Zaczynamy...
Pikantne jak cholera, ale też smakuje niebiańsko. Co za symfonia przypraw i konsystencji.
Na boczny talerzyk kelner przynosi nam po naleśniku.
Naleśnik jest zupełnie biały, bardzo miękki, bardzo wilgotny i odrobinę gumowy .
Zupełnie nie wiemy co z nim zrobić...
Nasz kelner przybywa z pomocą.
Jak cień pojawia się przy stoliku kiedy tylko widzi nasze głupie miny.
Zgodnie z instrukcją rwiemy naleśnik na kawałki i maczamy w sosach.
Jest pyszny!!! Smakuje jak knedliki.
Muszę uważać, żeby jeść tylko prawą reką. Lewa jest zarezerwowana dla toalety.
Talerze wyczyszczone, nie możemy się ruszać, ale jak bufet to bufet.
Biegniemy po desery.
Lody śmietankowe, na to świeży arbuz z granatowymi kulkami, które biorę za winogrona, budyń waniliowy, który można kroić i dziwne, pomarańczowe, zakręcone jak ślimak ciasteczka ( białe kulki w gęstym sosie zostawiam na inną okazję:))))
Lody są kremowe, gęste, czarne kulki smakują jak agrest (ale to nie agrest), budyń jest zbyt jajeczny, a ślimaczek trochę przypomina chińskie pączki a trochę baklavę.
Robi się mdło.
Płacimy i uciekamy, bo aż nas skręca, żeby po tym wszystkim zapalić.
Ale nie. Nie ma lekko.
Kelner znowu pojawia się znikąd z formularzem do wypełnienia i małym talerzykiem, a na talerzyku Paan.


Nie mamy śmiałości, ale musimy zaakceptować. Jako goście nie mamy wyjścia.
Obiecujemy, że przeżujemy w domu.
A nie, nie, nie!
I tu wkracza Maitre d`.
Widzi przerażenie w naszych oczach, proponuje, żebyśmy rozwinęli paan i zobaczyli co sie w nim kryje.
To słodki Paan. W środku wiórki kokosowe i jakiś rubinowy sok, a do tego przyprawy.
Zawijamy z powrotem i jeszcze raz przyrzekamy, że zjemy w domu.
`No, no! You try now!` -Maitre d` wygląda na mocno poirytowanego faktem, że właśnie wymierzyliśmy policzek indyjskiej gościnności.
Trudno.
Wkładamy zwitki do ust-w całości, bo ich się nie przegryza.
Są duże: długie na palec, grube na dwa.
Usta mamy pełne ...kadzidła i mydła!!! Smak nie do zniesienia.
Maitr d` świdruje nas swoimi małymi oczkami i nie daje wyjść z lobby.
Chce wiedzieć jak nam smakuje.
Patrzę na Hubbiego i jego purpurowa twarz i wielkie oczy mówią mi wszystko.
Ja nie mogę wypowiedzieć słowa, bo za chwilę  zwymiotuję na podłogę.
Kiwamy głowami, a  uśmiechnięty od ucha do ucha Maitre d` pozwala nam wreszcie wyjść.
Niestety, nie możemy ani biec, ani paan`u wypluć, bo męda wygląda zza rogu.
Żujemy, nie mamy wyjścia.
Nasze usta są odświeżone, ale jakim kosztem!!!
Skręcamy w boczną uliczkę i zaczynamy pluć gdzie popadnie.
Odruch wymiotny szarpie moimi trzewiami, ale jakoś daję radę, chociaż oczy wychodzą mi na wierzch.
Obcy w egzotycznym kraju dostajemy po nosie na całej linii.
Obrywa się nam jeszcze wieczorem...
Hubby nie wychodzi z toalety, a mnie mdli tak, że nie mam siły wstać z łóżka.
Nawet woda nie pomaga.
Dumni, że jesteśmy odporni na przyprawy i bakterie, obydwoje padamy ofiarą Delhi Belly.

Dzień trzynasty, poniedziałek, wcale nie jest lepszy.
Cały ranek spędzam w toalecie i nie mam siły wrócić do łóżka.
Żołądek kręci salta, boli mnie głowa i nawet mleko i No-Spa nie pomagają...
Kolejny cios nadchodzi od Muzułmanów.
Nasz trzynasty dzień to ich święto Eid, czyli koniec Ramadanu.
Pełne romantyzmu i tęsknoty codzienne modlitwy, które wywołują gęsią skórkę na naszych ramionach, zamieniają się w krzyki i  przemówienia, od których huczą megafony minaretów w całym mieście.
Czar pryska.
Czar pryska też po południu, kiedy nagle, w ciemnych oczach mijanych kobiet i dzieci przestaję widzieć głębię i mądrość wieków, a dostrzegam tylko pustkę wynikającą z braku podstawowej wiedzy o świecie, pustkę, przez którą przenika totalny brak absrakcyjnego myślenia, pustkę, która sprawia, że życie to tylko przeżycie...
Bawiące się w rynsztoku dzieci nie są już wdzięcznym tematem moich fotografii...
Raz zachęcone biegną za mną i krzyczą domagając się ciągłej uwagi, jak bezdomne szczeniaki, raz pogłaskane, chca więcej i więcej.
Kupy na ulicach nagle zaczynają śmierdzieć,a płynący ulicą ściek brudzi moje stopy i plami spodnie.
Nie znam ani jednej rośliny.
To co rośnie u nas w doniczkach tutaj osiąga monumentalne rozmiary.
Nie potrafię nazwać ani jednego drzewa.
Nawet fejsbukowa farma nie pomaga.
Bose kobiety w sari w agresywny sposób przeganiają mnie z bocznej uliczki, w której panoszy się okazała willa.
Sąsiad z budynku obok nie pozwala swojemu Labradorowi bawić się z Frankiem i krzyczy na nas:
` Go, go, go!!!`
Moje rozpuszczone włosy są obiektem gwizdów przejeżdżających na motocyklach muzułmańskich chłopców.
Rzeczywistość nagle zaczyna mnie uwierać-na duszy robią się pęcherze.
Szybko wracam do domu.
Siadam na tarasie ze szklanką wina i wiem, że tak naprawdę nic nie wiem o tym kraju.

Zasypiając segreguję wszystko z mojej sekretnej szufladki.
Jestem bezlitosna, więc wiekszość trafia na wysypisko śmieci po drugiej stronie ulicy, a zardzewiały kluczyk wrzucam do ścieku, który pierwszego dnia wzięłam za szumiący między drzewami strumyczek...
A pęcherze?
Cóż, tak z nowym krajem jak i z nowymi butami.
I jedno i drugie trzeba przełamać, dostosować do swoich kształtów.
Pęcherze niech więc sobie będą.
W końcu pękną, przyschną, jak to pęcherze, i do weekendu nie będzie po nich śladu.

19.08.2012

Gwałt na zmysłach...

Evelyn, bohaterka filmu `Hotel Marigold`, cudownie zagrana przez Judi Dench, mówi w pewnym momencie, że Indie bez pardonu atakują nasze zmysły...
I tak jest.
Od pierwszego oddechu indyjskim powietrzem, od pierwszego kroku postawionego na spieczonej słońcem czerwonej ziemi, od pierwszego potknięcia na chodniku, który pojawia się i znika, kraj ten osacza i zakuwa w kajdany, z których niełatwo się wyzwolić...
Oczywiście możemy walczyć i po spędzeniu kilkunastu dni i nocy po prostu uciec z mocnym postanowieniem, że nigdy, przenigdy i za żadne pieniądze, ale możemy też wybrać drugą opcję i jedyną alternatywę: możemy dać się poprowadzić w kajdanach bez walki, mając oczy i uszy szeroko otwarte, i, z każdym mijającym dniem czuć jak okowy są coraz luzniejsze, aż w pewnym momencie pękają i z hukiem lądują na mijanym właśnie, 157-mym wysypisku śmieci.
Możemy ...
Innych opcji nie ma.
Albo idziemy z prądem , albo chowamy ogon pod siebie i rezerwujemy najbliższy lot do domu, do tego co znamy, do miejsca gdzie czujemy się bezpieczni i gdzie wiemy co przyniesie kolejna minuta, dzień, tydzień, i gdzie można kupić wino i dobre pomidory...

Przyjechałam do Indii z otwartą głową i otwartym sercem.
Wypełniona po brzegi romantycznymi książkami, przewodnikami, programami dokumentalnymi, przepisami kulinarnymi i ostrzeżeniami znajomych postanowiłam schować to wszystko w zamykanej na złoty kluczyk pamięci szufladce i dać się ponieść fali.

Dobiega końca mój drugi tydzień w Indiach i tak bardzo boję się o nich pisać, żeby nie wpaść w pułapkę stereotypów i frazesów.
Nie chcę sprowadzać tego kraju do czającego się na każdym kroku naciągactwa i historii monumentalnego Taj Mahal, przepisanej zapewne z Wikipedii, jak zrobiła to Peata Pawlikowska rujnując w moich oczach swoją pozycję podróżniczki.
Nie mam siły pisać o kurzu, wszechobecnym upale i standardach toalet, powtarzając tym samym słowa Jarosława Kreta z, poniekąd, bardzo praktycznej, ale zupełnie nie oddajacej ducha kraju książki `Moje Indie`, i nie mam nawet zamiaru próbować opisać codzieności w cudownie plastyczny i absolutnie perfekcyjny językowo sposób, jak zrobiła to Paulina Wilk w swojej książce `Lalki w ogniu`.
Chcę znależć swoje własne Indie, swój własny sposób na ich opisanie, wyrobić sobie totalnie Magdową opinię na temat Indii, o których tak długo marzyłam , a które stały się moją rzeczywistością, moją normalnością i moim punktem odniesienia.

Dzisiaj w nocy nie mogłam spać...W ogóle.
Wiatrak nad głową szumiał jak deszcz, a do mnie właśnie doszło, po 312 godzinach, że jestem na subkontynencie indyjskim.
W myślach urządzałam nowe mieszkanie, kupowałam kolorowe poduszki na Starym Bazarze i sadziłam kwiaty w glinianych donicach na balkonie.
A przecież ja nawet nie wiem jak te kwiaty się nazywają.
A przecież ja nawet nie potrafię przesadzić paprotki z doniczki do doniczki, żeby po tygodniu nie uschła.
A przecież ja nawet jeszcze nie byłam na Starym Bazarze...
Chciałam wyjść na taras i napawać się widokiem pogrążonego we śnie molocha.
Chciałam zapalić świeczkę, otworzyć laptopa i pisać, że to wszystko nie tak, że owszem jest bieda na każdym kroku , że są ludzkie fekalia na ulicy, ze Franek brodzi po kostki w ściekach, że nasza klimatyzacja śmierdzi pleśnią i zakłóca nasz internet, że kobiety noszą winę w oczach, że spaliny w powietrzu można zważyć, a hałas nie daje spokojnie pomyśleć, ale to jest porządek nie mojego świata. Czy mam prawo go więc po tak krótkim czasie oceniać?
Ja jestem tutaj tylko gościem.
Jeszcze nie wiem czy chcianym czy nie.
Jeszcze nie wiem na jak długo.
Jeszcze nie wiem czy gospodarz mnie nie zmęczy swoją historią...
No i w końcu zasnęłam. Na dwie godziny.
I przegapiłam wschód słońca nad miastem...
I śniły mi się kotlety mielone z mizerią:)
I głód wygonił mnie z łóżka o siódmej rano.

Na spacerze z Frankiem zobaczyłam wielką mrówkę.
Była czarna i błyszcząca.
Szła sobie środkiem drogi. Spokojnie, bez pospiechu.
Przejechały dwie riksze, kika motocykli i betoniarka.
Mrówka przetrwała. Jak? Nie wiem.
Udało jej się przedostać na drugą stronę.
Rozgościła się w świeżej kupie...

Codziennie obserwuję tutaj ludzi.
Są jak ta mrówka.
Żyją na przekór wszystkiemu.
Spokojni, powolni, wyważeni, brną w życie z godziny na godzinę, balansując między kupami, górami śmieci i plątaniną kabli.
Każdy znajduje jakoś swoje miejsce.
Myślę, że swoje miejsce znalazłam tu i ja.
Tak myślę.
Na razie...

11.08.2012

Aeroflot, czyli precz z uprzedzeniami

`Ruskie linie lotnicze` wypatrzyliśmy na Opodo.
Ceny w Air India na naszej trasie wzrosły, w ciągu doby , dwukrotnie, a bilet był nam potrzebny na cito. Wymagała tego, razem z toną innych zaświadczeń i oświadczeń Ambasada Indii w W-wie.
No i padło na `ruskich`.
Cena za bilet W-wa-Delhi była bardzo dobra, bo jedyne 2500 zł od głowy ( w tym wszelkie podatki i opłaty lotniskowe ), dogodne godziny lotu, z psem nie ma problemu, a dozwolony bagaż to 46 kg na osobę !!!
Dodatkowo obsługa w warszawskim biurze przy Alejach Jerozolimskich tak uprzejma i profesjonalna, że naprawdę nie było się nad czym zastanawiać. Prawie...
No bo nie byłabym sobą gdybym nie sprawdziła wypadkowości przewożnika:)
Dla zainteresowanych, wśród europejskich linii lotniczych Aeroflot ma największą wypadkowość, bo na 2.5 miliona lotów aż 5 wypadków ( Plane Crash Info ), ale biorąc pod uwage fakt, że każda wyprawa na trasie W-wa - Lublin to rosyjska ruletka, 5/ 2 500 000 to pestka!
Flota nowa, więc ryzyko podróży Iłem zażegnane.
`Kupujemy?`-zapytałam na fejsbukowym czacie Hubbiego.
`Natychmiast`- odpisał .

                                 *       *      *

Uśmiecham się sama do siebie, bo za oknami dzwięki indyjskiego wesela.
To już trzeci dzień z kolei.
Jest dopiero 9.25 rano, ale ceremonie ślubne w Indiach to wielka sprawa.
Nowoczesna willa po drugiej stronie ścieku, który widać z naszego tarasu, jest całkowicie pokryta kolorowymi lampkami i aż dudni od bębnów i piszczałkowatych instrumentów, których nazw, przepraszam , ale jeszcze nie znam:)
Kwadrat czerwonej ziemi, który do wczorajszego wieczora był poletkiem poprzecinanym kawałkami desek, dziś jest juz właściwym fundamentem pod kolejny blok mieszkalny, albo kolejną willę.
Wodne bawoły już się wygramoliły ze swoich krzaków i brodzą w rynsztoku, który pierwszego dnia wzięłam za rzeczkę.
Wzgórza Jubilee budza się do życia...
Tylko Franek, niewzruszony jak zwykle, chrapie w najlepsze:)

                                   *      *       *

5-tego sierpnia stawiliśmy się z Frankiem na lotnisku.
U bardzo uprzejmego Pana, który okazał się przedstawicielem Aeroflotu na lotnisku, uiściliśmy opłatę za Franka, czyli bagaż nietypowy: 150 euro. Bardzo miła Pani nas odprawiła, psem zajęli się Panowie bagażowi ,a my załadowaliśmy się do samolotu.
Wszystkich przestraszonych, uprzedzonych czy pałających nienawiścią i nieufnością do wszystkiego co rosyjskie, informuję: samolot wyglądał jak każdy inny samolot, stewardessy były tak samo uprzejme jak stewardesssy w innych liniach lotniczych, a w toalecie było i mydło, i papier toaleotowy. Tak, tak, papier, nie gazeta!!!
Pilot nie był pijany, samolot wystartował o czasie , jedzenie było bardzo smaczne, biorąc pod uwagę fakt, że lot był bardzo krótki, bo trwał tylko 2 godziny.
Latając kilkanaście razy LOTem , BA czy Air France  na trasie Londyn -W-wa, czy Londyn-Nicea, za każdym razem dostawałam albo zimną kanapkę z rozmoczonym żółtym serem i stęchłym pomidorem, a jak dobrze poszło to zapiekaną bułkę z grzybami i  nedzną wędliną.
Aeroflot zaoferował pasażerom pachnącą szynkę, plastry pieczonego kurczaka, sałatkę z oliwkami, do wyboru pieczywo razowe i białe, a na deser przepyszne, delikatnie wilgotne ciasto cytrynowe.
Za alkohol, owszem, trzeba było zapłacić, ale uważam, że ćwiartka wcale niezłego, francuskiego, musującego za 6 euro to nie rozbój w biały dzień. Czerwone kosztowało 4 euro, ćwiartka rosyjskiej wódki 3 euro, a ćwiartka szkockiej 4 euro.

Lądujemy w Moskwie.
Sheremetyevo.
Potężny międzynarodowy i międzykontynentalny port lotniczy.
Kierujemy się na tranzyt, Terminal F, który obsługuje prawie całą Azję.
Umundurowana ochrona przeraża.
Nikt nie mówi po angielsku.
`Ivan Drago` który siedzi przed monitorem `rentgena`ma potężny zgryz z torbą Hubbiego.
Sama obserwuję monitor z przerażeniem: plątanina kilkunastu kabli a w samym środku dwa cygara w skórzanym etui. Całość wyglada jak bomba w wykonaniu Adama Słodowego.
`Ivan` obraz przybliża, oddala, przybliża, i dochodzi do wniosku, że to tylko zwój ładowarek.
Jesteśmy wolni. Teoretycznie.
Psa nie możemy zobaczyć, bo nie mamy rosyjskich wiz, ale miła Pani w `poczekalni dla tranzytowców` informuje nas łamaną angielszczyzną, że `sobaczka żyje, na razie`.
Hubby chce zjeść kawior i napić się wódki.
Banał. Easy peasy, jesteśmy w końcu w Moskwie.
Ale nie może, bo w żadnej restauracji tego nie serwują.
Kawior, ten najlepszy, z Bieługi, możemy zakupić w Duty Free :ćwierćkilogramowa puszka kosztuje 480 euro.
Pas.
Przed nami cztery godziny-nudy.
Idziemy do irlandzkiego pubu.
Zabijamy poł godziny.
Sklepów dużo, ale zupełnie nas nie interesują.
Hubby wyciąga laptopa, a ja wędruję z aparatem po terminalu szukając ciekawych ludzi.
Moda lotniskowa to mój cel:


Dania

                                        

Chiny


Włochy


Hong-Kong

                                         

Francja

Ładujemy się do samolotu do Delhi.
Jest 19.25, jeszcze niedziela.
Przed nami sześć godzin lotu.
Wchodząc do samolotu widzę jak do luku pakują klatkę z Frankiem.
Jest, rusza się, żyje.
6 godzin mija szybko.
Czerwone wino, gorąca, trzydaniowa kolacja ( dostajemy menu i do wyboru ryba albo kurczak ), a to tylko klasa ekonomiczna.
Dostajemy kocyki i słuchawki. Entertainment system oferuje kilkadziesiąt filmów.
Zaczynam oglądać komedię z Cameron Diaz i Ashtonem Ktcherem, ale nuda jak cholera.
Śpię kiedy dzień przechodzi w noc.
Hubby mnie budzi, żebym popatrzyła przez okno.
W dole setki ognisk-szyby naftowe. Nie wiemy jaki kraj...Możemy się tylko domyślać:)))
Znowu zasypiam, ślina cieknie mi po brodzie.
Elektronicznego papierosa nie moge palic, bo rzekomo, zakłóca urządzenia w cockpicie.
Niech im będzie.

Poniedziałek, 3 rano.
Lądujemy w Delhi.
Temperatura 31 stopni, ale na lotnisku tak mocna klima, że zamarzam.
Chce mi się spać. Ledwo idę.
Dostajemy Franka.
Wyglada na zadowolonego.
Wzbudza powszechną sensację. Ludzie się zatrzymują i robią mu zdjęcia.
Okazuje się, że nie może lecieć z nami na pokładzie.
Ładujemy go znowu do klatki. Patrzy na nas spod oka.
Musimy dopłacić za nietypowy bagaż 250 euro...
Jakiś ubrany na biało oficer sprawdza papiery psa. Wpatruje się w nie niewidzącym wzrokiem.
`Ok. You can go now`-odprawia nas machnięciem reki po kilku minutach.
Wszystko dobrze.
Chłopiec bagażowy przeprowadza nas przez całe lotnisko.
Łapie za torbę Hubbiego i dzwiga ją aż do security.
Ja się nie liczę.
Wlokę się za nimi z moim bagażem podręcznym, który waży tonę.
Docieramy do security entrance. Bagażowy z namaszczeniem wkłada torbę Hubbiego do plastikowej miski.
Czeka.
Dajemy Mu napiwek: 200 rupii ( $4 to bardzo dobry napiwek ).
Chłopak, z uśmiechem od ucha do ucha, znika tak nagle jak się pojawił.
Wreszcie siadam.
Jest mi strasznie zimno.
Lotnisko jest olbrzymie i bardzo piękne. Super nowoczesne, wyłożone dywanem.
To drugie najlepsze lotnisko na świecie.
Czuje się jak na Heathrow.
Te same dzwięki, ten sam zapach.
Wchodzimy do samolotu.
Tym razem Air India.
Stewardessy w czarno-czerwonych sari.
Zasypiam.
Jem coś przez sen.
Lądujemy w Hyderabadzie.
Nowe lotnisko. Ładne.
Dostajemy Franka.
Zrobił w klatce siusiu, ale poza tym jest pełen energii.
Czeka na nas kierowca ze szkoły Hubbiego...
Jedziemy z Frankiem do Centrum Kwarantanny.
Ja znowu zasypiam czekając na Pania weterynarz.
Po zgrzebnym pokoju w budynku, który wygląda jak więzienie, krząta się bosy mężczyzna...
Włącza komputer, przeciera brudną szmatą kurz, którego nie ma, zapala światło, częstuje nas wodą, otwiera i zamyka okna.
Znika nagle i znowu się pojawia. Tak przez godzinę.
Nie mam już siły.
Pani weterynarz wreszcie przybywa.
Cichy mężczyzna zapala lampkę, podaje Jej długopis, który leży koło Jej ręki, z szuflady wyjmuje pieczątkę. Włącza wiatrak, który kobieta ma na wyciągnięcie ramienia....
Dostajemy to co chcemy.
Wychodzimy...
Wsiadamy do samochodu. Ruszamy...
Wbijamy się pomiędzy palmy i milion innych samochodów, z których każdy trąbi.

Jestem w Indiach! Nareszcie!

P.S. Dla wszystkich zainteresowanych, dokładny opis perypetii Franka na portalu Podróże z psem

09.08.2012

Magda się tłumaczy...

Obietnicę złożyłam jeszcze w kwietniu.Obietnicę, która zobowiązałam samą siebie do codziennego pisania o naszych perypetiach związanych z wyjazdem do Indii.
Po czym złamałam dane słowo na początku maja- trzy miesiące temu.
Dziś więc jest dzień na złożenie wyjaśnień ...
A wyjaśnienie jest krótkie: LIMBO.
Limbo, czyli stan zawieszenia.

Nie lubię tkwić w limbo.
Limbo to straszny stan, kiedy ucieka koncentracja, zamierają wszystkie plany, a popielniczka zapycha się niedopałkami papierosów.
Limbo zamraża mój mózg - jego logiczną część, a do życia powołuje zwoje odpowiedzialne za totalnie chaotyczne i beznadziejnie irracjonalne zachowania.
Limbo ponosi też winę za wzmożony apetyt, problemy z zasypianiem i zastój intelektualno-kulturalny.
Limbo to sprawca kłótni i fruwających telefonów, które omijają skroń `przeciwnika` o 2 centymetry, żeby ułamek sekundy pózniej zrobić dziurę w ścianie.
Limbo to mieszacz, stan konfliktowy, wymiar, którego nienawidzę odwiedzać...
Dyndając w limbo z głową w dół tracę wenę i motywację: sklecenie zdania jest wyzwaniem, spacer z psem wysiłkiem olimpijskim...

Żyłam w limbo przez prawie trzy miesiące.
Owszem działo się dużo, ale wszystko za grubymi kratami limbo.
Były też wakacje w raju.
Ale i one limba nie przełamały i stały się swego rodzaju spacerniakiem po limbowym więzieniu..
Wszystkie frustracje, jak to na spacerniakach bywa, przekierowane zostały na wysiłek fizyczny.
W zasadzie nie istniało nic oprócz brzuszków, pływania i hula-hoop.

To były pierwsze wakacje kiedy nie przeczytałam nawet jednej trzeciej książki...

Ale skąd to limbo???
Stąd, że do zeszłego czwartku nie wiedzieliśmy czy dostaniemy wizy.
Stąd, że do soboty rano nie wiedzieliśmy czy Franek z nami poleci.
Stąd, że nie mogliśmy wynająć mieszkania.
Stad, że ....tak naprawdę, w ostatniej niemal chwili , perspektywa przenosin na inny kontynent przerosła i mnie i Hubbiego...

Ale nic nie trwa wiecznie i limbo oficjalnie zakończyło się we czwartek 2-go sierpnia  o godzinie 18.45, kiedy to w kieszeni Hubbiego wylądowały nasze paszporty z wizami indyjskimi.

Dlaczego nie dostaliśmy ich wcześniej?
Tylko Krishna, Shiva, Ganesha, Allah, Jahwe czy nasz poczciwy Dziadek z siwą brodą, który, razem z Matką Teresą jada posiłki z niebiańskiej mikrofali ( no bo dla dwojga nie opłaca się w niebie zatrudniać kucharza ) mogą nam na to pytanie odpowiedzieć...
Bo, gdy problem rezydentury Hubbiego się nagle wyjaśnił, pojawił się problem zaświadczenia z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Republiki Indii, a na deser okazało się, że regon szkoły, w której Hubby miał pracować jest przestarzały...

Ale to wszystko okazało się pestką w jednej minucie, bo wraz z wizami moje wymarzone Indie stały się rzeczywistością. Światem, w którym mój mąż otrzymał wizę pracowniczą na rok, a ja , jako towarzyszka pracujęcego mężczyzny tylko na 6 miesięcy...

                                *      *     *

Po czwartkowej kolacji z teksańskich steków suto zakrapianej hiszpańskim winem zaczął się dwudniowy młyn przygotowań.
W niedzielę 5-go sierpnia, o godzinie 8. 30, stawiliśmy się na lotnisku w Warszawie z trzema walizkami, dwoma podręcznymi torbami, klatką z Frankiem i maluteńkimi siniaczkami na ramionach po szczepionkach na żółtaczkę i tężca.
Były pożegniania, pchanie Franka do mojej złotej torby, żeby pokazać jaki to on jest malutki ( nie było szans !!! ) i dopłata za bagaż nietypowy.

O 11.10, kiedy samolot oderwał się wreszcie od ziemi, zaczęła się nasza przygoda...



12.05.2012

Czy leci z nami Franek?

Oczywiście, że Franek z nami leci!
Franeczek, Franulek, Franciszek.....
Indie bez Franeczka? Bez sensu.
Wizja Franulka czekającego na nas przez dwa lata na wycieraczce pod zielonymi drzwiami rodziców? Nie do zniesienia.
Łóżko bez Franciszka chrapiącego pod kołdrą ? Przerażające!

Skoro więc Francesco z nami leci ` na drugi koniec świata` zaczynamy od forów internetowych...
I to nasz największy błąd...
Owszem, wyławiamy dwie albo trzy przydatne informacje, ale reszta o dupę potłuc.
Właściwie sprowadza się to wszystko do wzajemnego straszenia się, czyli kto przebije kogo w wyścigu na okropieństwa.
Dowiadujemy się w ten sposób, że:
- pracownicy linii lotniczych rzucają klatkami , w których są psy lub koty,
- klatki ze zwierzętami godzinami przebywają na płycie lotniska w skrajnym upale lub mrozie, co doprowadza do nieuchronnej śmierci zwierząt
- piloci zmieniają sobie ciśnienie w luku bagażowym dla zabawy, co również prowadzi do śmierci zwierząt tam przebywających
-w Indiach psy są bite drewnianymi pałkami
-w Indiach watahy dzikich psów atakują domowych pupili ( nie mówiąc już o wściekłych małpach i kobrach  czyhajacych pod kazdym liściem)
-na lotniskach w Indiach psy są usypiane jeżeli nie przejdą pomyślnie badania wstępnego w centrum kwarantanny.
Nieuchronnym skutkiem mojego zapoznania się z powyższymi informacjami jest tylko histeria, czytaj niekontrolowane wybuchy płaczu za każdym razem jak Frankie się na mnie popatrzy albo przewróci się na grzbiet , żeby Mu drapać brzuszysko.
Weterynarze uspokajają.
Mama uspokaja.
Ja wysyłam apel na stronach dla miłośników Buldogów Francuskich prosząc o polecenie wterynarza, który na bulwiakach się zna i mi psa pod kątem `międzyplanetarnej `podróży dokładnie przebada.
Pierwszy odzywa się jakiś Pan: `A czy ta osoba zdaje sobie sprawę, że pies będzie w luku bagażowym?`
Panie Protekcjonalny, ta osoba o tym bardzo dobrze wie, stąd ten apel, dupku jeden!!!!
Reszta próbuje pomóc i pocieszyć.
Wszystkim, oprócz ww palanta, bardzo dziękuję!
Hubby panikuje.
Niektórzy znajomi tez panikują.
A ja jedynie zapewnienia, że będzie dobrze potrzebuję...
Sprawdzam najlepsze połączenia lotnicze na Opodo.
Lot z Warszawy wykluczony: 27 godzin. Ja tego nie wytrzymam, a coż dopiero Franek????
Opcja Les Issambres- Paryż-New Delhi-Hyderabad jest najsensowniejsza, czyli 4.5 godziny w pociągu, pózniej nocny lot z Paryża do Delhi , tam kilkugodzinna przerwa, żeby F mógł łapki rozprostować, i hop do samolotu na 2.5 godz, a potem ...jesteśmy wreszcie w Hyderabadzie.
Obdzwaniam więc linie lotnicze, które latają na tej trasie.
W Emiratach na pokład zabierają jedynie sokoły, a psy i koty ładują na cargo. Pojawia sie więc pomysł, żeby zamówić dla Franka kostium sokoła.Taki wyrośnięty sokół z Polski...Dlaczego nie?
KLM jest koszmarnie drogi.
Lufthansa ma ceny chyba z Harrodsa....
Virgin Atlantic może mieć w luku tylko jedno zwierzę.
Wreszcie trafiam na Air India.
Hurra, pies może być na pokładzie jeśli , razem z klatką, waży 7kg ( Franio waży 15, bez klatki, więc ta opcja odpada, chyba, że poddamy Go drastycznej liposukcji), a jeśli jest cięższy  może lecieć z bagażami. Nie ma problemu, trzeba tylko wcześniej to zgłosić, żeby pilot utrzymywał w luku taką samą temperaturę jak na pokładzie.
No dobrze, a teraz co z papierami? Bo cała procedura jest podobno bardzo skomplikowana?
W Ambasadzie Indii, jak już pisałam , nie udało mi się zdobyć żadnych informacji.
Weterynarz, do którego chodzę z F na szczepienia nie ma pojęcia.Na stronie internetowej  Głównego Inspektoratu Weterynarii dowiaduję się co trzeba zrobić, żeby psa wywiezć do Malezji , RPA i Wietnamu, ale Indii na liście nie ma, a Pani za takie rzeczy odpowiedzialna od trzech dni nie odbiera w biurze telefonu.Może jest na urlopie, może jest chora, może jest w terenie, a może poszła do lasu.......?????????
Z Biura Zdrowia I Ochrony Zwierząt bardzo miła Pani kieruje mnie do Powiatowego Lekarza Weterynarii .
Tam, kolejna bardzo miła Pani, wreszcie naprowadza mnie na jakiś trop.
Nasz weterynarz musi wystawić orzeczenie o stanie zdrowia Frania na oddzielnym druku, a ja z tymże drukiem, w przeciągu 48 godzin od badania, muszę się stawić na Gagarina w Warszawie, i tam mi wypelnią specjalny certyfikat , który jest potrzebny przy wwozie psa na teren Indii.
Ww certyfikat dostaję od Celine, znajomej żony Dyrektora Szkoły w Indiach, w której będzie pracował Hubby.
Ale to dopiero początek...
Tenże papier muszę następnie  wysłać do Indii, do Departamentu Rolnictwa. Tam ówże  papier muszą przeanalizować i odsłać mi tzw No Objection Certificate.
Tylko skąd zdobyć informacje do kogo konkretnie ten papier wysłać??????
Wchodzę na stronę  Departamentu Rolnictwa w Indiach. Interesujący mnie dział informacji żadnych na stronie nie  ma. Ba, interesujacy mnie link w ogóle  nie działa - uparcie wyskakuje ERROR!!!!
Biorę więc w obroty urzędników w Departamencie Rolnictwa w Indiach.
Wybieram czterech sekretarzy: Pan Bain, Pani Jain, Pan Sukumar i Pan Gupta.
Wysyłam maila do Pana Bain`a.
Czekam 24 godziny: skrzynka nadal pusta.
Kolej na Panią Jain. Zostało Jej jeszcze 12 godzin.
Następny w kolejce jest Pan Sukumar.
W międzyczasie dzwonię na lotnisko w Hyderabadzie,
Miły Pan z Działu Obsługi Klienta 5 razy mnie przeprasza za hałas. W tle arabska muzyka.
Miły Pan po wysłuchaniu mojej historii daje mi nr do centrym kwarantanny na lotnisku w Hyderabadzie.
Tam nikt nie odbiera.
Dzwonię więc do celników na tymże samym lotnisku.
Panowie są bardzo uprzejmi i mówią mi, żebym się nie martwila, bo jak wyląduję w Hyderabadzie to podejdzie do mnie Pan, który zaprowadzi mnie do innego Pana, a tamten Pan z kolei zaprowadzi mnie do lekarza weterynarii na lotnisku, który psa zbada i wyda odpowiednie orzeczenie, czyli albo Franka na teren Indii wpuści, albo...ja temu Panu urwę głowę i nasikam mu do szyi!
Piszę maila do Celine, znajomej żony Dyrektora szkoły w Indiach, w której będzie pracował Hubby a potem idę spać. Jest piątek , śmieszna godzina, ale moje choróbsko, które teraz zaatakowało  moje węzly chłonne, naprawdę daje mi się we znaki....

                               *      *      *

Jest 4.25 rano.
Obudziłam się dwie godziny temu, bo nie mogłam oddychać.
Snuję się po domu, podjadam babeczki z budyniem, których smaku i tak nie czuję, i obnażam się ( jak mówi moja mama ) publicznie pisząc tego bloga.
10 minut temu przyszedł mail od Celine.
Okazuje się, że transportowała swojego psa z Francji.
Okazuje się też, że wszystkie papiery dla Franka będą musiały być wypełnione we Francji.
Logiczne...
W sumie...
Umawiamy się więc  na Skype.
A poza tym świt już nad Saską Kępą...


Franek przyczłapał do mnie, bo usłyszał, że jem babeczkę.
Ostatnia, ale muszę się z Nim podzielić:)
Puścił bąka. Poczułam.
Żyję więc:)

08.05.2012

Wszystkiemu winne małpy, czyli na co się zaszczepić

8.30: katar sienny mnie wykańcza. Naprawdę ciężko wstać z łóżka. Oczy spuchnięte, jedna dziurka w nosie nieczynna : zamknięta do odwołania, w gardle same żyletki....
Po spacerze z Frankiem aż mi puchnie twarz.
C`est la vie!
10.00: niewyspana, ale najedzona, bo to podstawa, znowu siadam przed komputerem uzbrojona po uszy w telefony, puste kartki i długopisy: 5 długopisów. Przezorny zawsze ubezpieczony, tak?
Moja skrzynka pusta. Sanepid milczy. Znaczy Pan doktor jest bardzo zajęty.
Szkoda czasu na telefon, więc szukam informacji w Internecie.
Pierwsza wyskakuje strona http://www.mugga.pl/, a tam lista poradni i lekarzy chorób tropikalnych w całej Polsce.
W samej Warszawie 27 takich miejsc. Zaczynam więc obdzwaniać je po kolei.
W 80% miejsc nikt nie odbiera telefonu.
Mam szczęście w  gabinecie lekarskim na Żoliborzu, gdzie niezwykle sympatyczna Pani doktor udziela mi wyczerpujących informacji przez telefon.:http://www.szczepienia.waw.pl/ .
Dowiaduję się, że szczepienia do Indii nie są obowiązkowe, ale ze względu na nasz długi pobyt i gotowość do podróżowania po całych Indiach powinniśmy się z Hubbym  odpowiednio zabezpieczyć przeciw:

- żółtaczce typu A i B ( szczepienie 3-dawkowe, jedna dawka 160 zł )
- tężcowi, błonicy i polio ( 115 zł )
- durowi brzusznemu  ( 195 zł )
- zapaleniu opon mózgowych ( 270 zł )
- wściekliznie ( no bo małpy ) ( szczepienie 3-dawkowe, jedna dawka 150 zł )
- malarii i cholerze ( szczepionka doustna 2-dawkowa, jedna dawka 195 zł )
Tabletki przeciwko malarii można zakupić w aptece.
Dzisiaj dowiedziałam się w swojej lokalnej aptece, że opakowanie 12-stu tabletek kosztuje 200 zł. Razem z Hubbym potrzeba nam 6 opakowań :))))
Żeby było trochę optymistyczniej, wiem, że można znalezć tańsze odpowiedniki.

Ale....nie byłabym sobą gdybym nie skonsultowała się z publicznym zakładem opieki zdrowotnej w celu sprawdzenia czy informacje na temat szczepień  pokryją się z tymi z gabinetu prywatnego.
Dzwonię więc do  Centrum Szczepień CSK MSWIA przy ulicy Wołoskiej.
I znowu mam szczęście, bo trafiam na przemiłą Pania doktor, która odpowiada na moje wszystkie pytania.
Potwierdzone zostaje to, co usłyszałam  na Żoliborzu. Ceny różnią się minimalnie ( kwestia 5-ciu zł tu czy tam ).

O 22.00 przychodzi odpowiedz z Sanepidu:

`` Witamy,
dziękujemy za pytania,

Wszystkie szczepienia przyjmowane w związku z podróżami są odpłatne, w
niektórych przypadkach, gdy są to wyjazdy służbowe - koszty pokrywa
pracodawca w zależności od warunków kontraktu.
Cennik szczepień oraz terminy dawek ponownych przesyłam w
załączeniu.

Przed wyjazdem do INDII nie ma szczepień obowiązkowych.
Poniższe szczepienia są zalecane wg aktualnych wytycznych WHO i CDC:

1) należy mieć aktualne szczepienia przeciw błonicy, tężcowi, polio
(od ostatniej dawki ochrona trwa 10 lat) oraz przeciw różyczce, odrze,
śwince jeśli nie było szczepień w dzieciństwie

2) Silnie zalecane są szczepienia przeciw
- wirusowemu zapaleniu wątroby typu B (żółtaczka wszczepienna)
- wirusowemu zapaleniu wątroby typu A (żółtaczka pokarmowa)

3) W przypadku złych warunków sanitarnych zaleca się szczepienie przeciw
wściekliźnie, durowi brzusznemu, ew. cholerze

4) W niektórych regionach wskazana jest profilaktyka malarii

5) Wybór poszczególnych szczepień w zależności od szczegółowych
uwarunkowań, które są omawiane z lekarzem w trakcie wizyty w
naszej Przychodni.

6) Około 4-6 tygodni to najlepszy termin dla zgłoszenia i rozwoju
odporności poszczepiennej. Późniejsze zgłoszenie ogranicza
skuteczność niektórych szczepionek.
Możliwe jest podanie kilku szczepionek jednego dnia.

7) Do naszej Przychodni nie ma potrzeby przychodzenia ze skierowaniem od
innego lekarza. Codziennie ma dyżur lekarz, który kwalifikuje do szczepień
i udziela porad w zakresie profilaktyki malarii.

8) Do naszej Przychodni nie ma zapisów, przyjmujemy codziennie od
poniedziałku do piątku w godz:
poniedziałek 9-14 i 15-20
wtorek-piątek - w godz 15-20
(Warszawa ul. Żelazna 79)

9) Przyjmujemy w kolejności zgłaszania (obecnie z powodu sezonu w
poczekalni cały czas jest kilka-kilkanaście osób, czas oczekiwania
może być ok. 1-2 godzin)
Jest możliwość opłaty kartą. Konieczny jest dokument tożsamości.


pozdrawiam
Pawel Grzesiowski, dr n. med.
Przychodnia Szczepień Ochronnych i Centrum Medycyny Podróży
przy Fundacji Instytut Profilaktyki Zakażeń; ``


Wybieramy z Hubbym Sanepid: najrzetelniejsze informacje, a ceny praktycznie takie same ( różnice naprawdę nieznaczne przy łącznej sumie, o której na razie nie chcę nawet mysleć..... ).

Wszystkim wyżej wymienionym dziekuję za wyczerpujące informacje.

Ahoj przygodo !!!!!

07.05.2012

Czyżby złe dobrego początki ?

Grunt to dobra organizacja pracy.
O 8.00, wyspana , najedzona , z komputerem włączonym, moim `świętym` notesem w kolorze pomarańczowym pod ręką, i listą `rzeczy do wykonania w poniedziałek` przed nosem ruszam do pracy.

Przystanek pierwszy: Sanepid 
Ja:  Dzień dobry. Wyjeżdzam z mężem na dwa lata do Indii. Chciałabym się  dowiedzieć jakim szczepieniom powinniśmy się poddać.
Miła Pani z Sanepidu: Dzień dobry. Przykro mi, ale takich informacji nie udzielamy przez telefon.
Ja: Rozumiem, że w takim razie muszę się u Państwa stawić osobiście?
Miła Pani z Sanepidu: Niestety tak. Ewentualnie może Pani wysłać mail z zapytaniem.
Ja: A kiedy mogę liczyć na odpowiedz?
Miła Pani z Sanepidu: Trudno mi powiedzieć, bo tym się zajmuje tylko jeden lekarz, ale sądzę, że jutro
powinna Pani otrzymać odpowiedz. W razie czego proszę jeszcze raz zadzwonić.

Dziękuję Sanepidowi za tak cudowną ochronę danych osobowych żóltej febry, malarii, żółtaczki i innych egzotycznych ścierw!

Przystanek drugi: Ambasada Indii w Warszawie
Ja: Dzień dobry. Mój mąż przyjął oferte pracy w Indiach, chciałabym....
Smutny Pan z Ambasady: Proszę zadzwonić do Działu Konsularnego.
Ja: Aha, dziękuję. Do widzenia.
Smutny Pan z Amasady:   .........................................................
Odłożył słuchawkę!!!

Przystanek trzeci : Dział Konsularny
Nie udało mi sie dodzwonić.
Na stronie internetowej znalazłam jedynie informacje o usługach Działu Konsularnego i opłatach do uiszczenia za każdą z nich.

Przystanek trzeci: Dział Wiz
Ja: Dzień dobry, Mój mąż przyjął oferte pracy w Indiach . W związku z tym chciałabym się dowiedzieć jakich formalności musimy z mężem dopełnić w celu uzyskania wiz?
Miły Pan z Działu Wiz:   Mąż potrzebuje `working visa`. A Pani też jedzie do pracy?
Ja : Nie jadę do pracy, ale jeśli uda mi się tam jakąś pracę znależć....
Miły Pan z Działu Wiz: To Pani potrzebuje `entry visa`.
Ja: Rozumiem. Mój mąż jest Belgiem, czy to jakoś komplikuje sprawy?
Miły Pan z Działu Wiz: A czy Pani mąż mieszka w Polsce dłużej niż dwa lata?
Ja: Nie.
Miły Pan z Działu Wiz: W takim razie o wizę indyjską musi się ubiegać w Ambasadzie Indii w Belgii.
Ja: Czyli musi jechać tylko po to do Belgii?
Miły Pan z Działu Wiz: Tak proszę Pani. Pani też może pojechać po swoją wizę do Belgii, będzie szybciej.
Ja: Rozumiem. Mam jeszcze jedno pytanie. Zabieramy ze sobą psa. Chciałabym się dowiedzieć jakie dokumenty są wymagane dla psa.
Miły Pan z Działu Wiz: Ha, ha, ha, ha, ha! Nie mam pojęcia proszę Pani. Nigdy się z czymś takim nie
spotkałem.
Ja: Nie rozumiem.
Miły Pan z Działu Wiz: Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś z Polski zabierał ze sobą psa do Indii!
Ja: A gdzie mogłabym uzyskać informacje na ten temat?
Miły Pan z Działu Wiz: Nie mam pojęcia proszę Pani.

Dziękuję Działowi Wiz Ambasady Indii za tak wyczerpujące informacje i profesjonalizm w każdej kwestii!!!

P.S. Dla uściślenia, ja nie mogę się ubiegać o `entry visa`, bo nie jadę do Indii w celu wzięcia udziału w konferencji lub sympozjum. Moja wiza to tzw `dependant  visa`, o którą ubiegać się mogę dopiero jak Hubby dostanie swoją wizę.
Koszt wizy Hubbiego to około 700zł ( wiza na 180 dni ) ,  koszt mojej wizy to około 500zł ( wiza na 180 dni ).
Informacje znalazłam na stronie intrnetowej Ambasady Indii w Warszawie.

Przystanek czwarty: Ambasada Belgii w Warszawie
Panie są bardzo miłe.
Dowiaduję się , że Ambasada Indii nie zajmuje się wizami, zleca natomiast wszelkie formalności  firmie zewnętrznej , urzędnicy której maja prawo nie znać wszystkich zasad.
A Hubby nie ma Karty Pobytu ( Boże, jesteśmy w Unii, H ma zameldowanie, ma Pesel, płaci podatki-jaka Karta Pobytu????), więc rzeczywiście będzie musiał ubiegać się o wizę indyjską w Belgii.
Pani jest tak miła , że dzwoni do Ambasady Indii w Brukseli, ale nie udaje Jej się z Nimi porozumieć.
Dostaję wiec od Niej nr telefonu do Brukseli.

Przystanek piąty: Ambasada Indii w Brukseli
Ja: Dzień dobry, dzwonię w imieniu mojego męża, który jest Belgiem , ale mieszka w Polsce i własnie przyjął oferte pracy w Indiach. Chciałabym więc się dowiedzieć....
Miła Pani z Ambasady: My nie udzielamy takich informacji. Zlecamy to firmie zewnętrznej. Proszę sobie
zapisać do Nich nr telefonu.

Przystanek szósty: firma zewnętrzna zajmująca się wizami  indyjskimi w Belgii
Przemówił do mnie automat, który zasugerowal skorzystanie z informacji na stronie internetowej, ewentualnie poczekanie na zgłoszenie się operatora.
Operator sie nie zgłosił , bo operatorzy pracują tylko do 14.30, a była już 14.44.
Na stronie wyczytałam, że Hubby musi być rezydentem w Belgii, żeby tam się o wizę indyjską ubiegać, a Hubby jest obywatelem Belgii, ale od 12-stu lat już tam nie rezyduje.
Właściwie to Hubby nie rezyduje nigdzie.
Pracuje w Polsce, płaci tu podatki, ale rezydentem nie jest,
Nie jest także rezydentem we Francji, ani rezydentem w UK.
Hubby jest rezydentem EU.
Absurdalne przepisy , wg których nie liczy się narodowość, a rezydentura.
Moja głowa jest zbyt blond na zrozumienie tego.
Okazuje się , że głowa Hubbiego też jest zbyt blond, chociaż tak naprawdę wcale nie blond....

I leżymy. Na całej linii.

Na szczęście w moim magicznym notesie jest nr telefonu do tajemniczego Pana o inicjałach jak z `Gwiezdnych Wojen` ...

04.05.2012

Marzenia się spełniają, czyli czas na przeprowadzkę...


Kiedyś bliska mi osoba podpowiedziała mi, że jeśli bardzo czegoś pragnę, nie mogę przestawać o tym marzyć. Żadne tam wizualizacje, mantry, modlitwy czy listy do Wszechświata, tylko marzenia  barwne i tak silne, że  są w stanie obudzić wszystkie siły na świecie i zapukać któregoś dnia do moich drzwi.
Jedni powiedzą, że farciara ze mnie, inni, że gadam głupoty. Niech im będzie. Ja wiem swoje. Nie daję moim marzeniom odpocząć, nawet na chwilę. Moje marzenia na siebie pracują.
O Indiach zaczęłam marzyć bardzo dawno temu.
Najpierw był  Mowgli i Bagheera.
Jak już nauczyłam się dobrze czytać ktoś mi podsunął `Kamienne tablice`.
A potem to już poszło szybko: `Bóg rzeczy małych`, `Monsunowe wesele`, `Brzemię rzeczy utraconych`, `Życie Pi` i `Biały tygrys`.
W międzyczasie pół roku spędzone na uczeniu Hindusów angielskiego.
Curry, nihari, bhajis, dhal, samosa i kardamon, i.... Indie zawładnęły mną na dobre.
Marzyłam o Indiach. Zasypiałam i budziłam się ze śladem  Indii pod powiekami.
Dwa tygodnie temu Hubby znalazł ogłoszenie w TLS. Mała szkoła w prowincji Andhra Pradesh szukała kierownika działu nauk ścisłych.
`Wysyłać cv ?`- zapytał Hubby.
` Ba ! ` - odpowiedziałam.
Co było pomiędzy wtedy i teraz jest nieistotne i tak naładowane emocjami, że elektroniczna strona ich nie będzie w stanie unieść.
Rezultat: jedziemy do Indii.
Kierunek: Hyderabad, jedna z większych metropolii w Indiach.
Populacja ponad 7 milionów.
Kiedyś światowe centrum handlu perłami i diamentami, obecnie globalne centrum technologii i biotechnologii, a także konkurencja dla Bollywood, czyli Tollywood.
Średnia temperatura roczna: 32 C.

Na początku sierpnia przenosimy swoje życie do Hyderabadu na dwa lata, a może na zawsze...
Kto wie?
I ja i Hubby mamy tendencje do zakochiwania się w miejscach...

W związku z rewolucją w moim życiu, już od poniedziałku nowa strona na moim blogu: `Indie moja miłość`, gdzie krok po kroku będe opowiadać o naszych przygotowaniach do podróży, a potem o naszym życiu na `drugim końcu świata`. Zapraszam i obiecuję mnóstwo wrażeń!







1 comment:

  1. Polecam serdecznie groomera. W Indiach zwierzęta domowe są bardzo ważne dlatego warto zadbać o to, aby były zadbane. Ja korzystam z https://pressgroomer.pl/

    ReplyDelete